Życie za życie

 W niewielkiej wiosce pod Złotoryją mieszka rodzina, która od ponad dwudziestu lat tworzy przystań dla dzieci porzuconych przez biologicznych rodziców. W jednorodzinnym domu stojącym obok drogi wychowało się pięcioro wcześniejszych podopiecznych Domu Małego Dziecka w Jaworze. Zanim rodzina zastępcza stała się dla p. Krystyny i jej męża sensem istnienia, ich życie wyglądało zwyczajnie. Prawie zwyczajnie.

 

Pakt z Bogiem

 

To było bardzo dawno. Dzieci państwa N. miały 3 i 4 lata. Pani Krystyna pracowała wtedy na poczcie. Wszystko zaczęło się od bólu pleców. Kiedy dolegliwość utrudniała jej życie, zdecydowała o wizycie u lekarza. Po badaniu w przychodni i jeszcze jednej konsultacji we Wrocławiu okazało się, że nie ma żartów. Choroba była poważna. Lekarz zdiagnozował raka. Załamała się, bo dzieci były malutkie. Wiedziała, że w razie czego mąż znajdzie sobie pomoc, ale matki synkom nikt nie zastąpi. Wtedy poszła na układ z Bogiem. Jeśli pozwoli jej żyć, wyjść z choroby, ona również da życie. Urodzi i wychowa jeszcze jedno dziecko. Wcześniej nie myślała o tym, by powiększyć rodzinę. Dwóch synów zaprzątało jej głowę wystarczająco i wypełniało cały czas. Warunków do wychowywania jeszcze jednego dziecka też nie miała, bo mieszkała wówczas z rodziną u teściów. Ale przecież podziękowanie nie mogło być łatwe w realizacji.

Pani Krystynie po długim leczeniu udało się pokonać chorobę. Minęło trochę czasu i okazało się, że jest w ciąży. Lekarze odradzali jej donoszenie dziecka, sugerowali aborcję, bo po tak zaawansowanej chorobie ciąża i poród byłyby kolejnym zagrożeniem dla jej życia. Nie zgodziła się. Głęboka wiara i przyrzeczenie dane Bogu nie pozwoliłyby na tak radykalną decyzję. Niestety, los sam zadecydował za p. Krystynę. Chłopczyk po trzech miesiącach od narodzin zmarł. Lekarzom nie udało się powstrzymać zakażenia krwi. P. Krystyna miała duży żal do jednego z nich. Uważa, że nie zrobił wszystkiego, by uratować jej dziecko, a wręcz sugerował, że skoro jest młoda, to może mieć kolejne.

 

Decyzja

 

Po kilku latach bezowocnych starań kobieta postanowiła, że skoro sama nie może urodzić, to wychowa dziecko pozbawione rodziców. Mąż p. Krystyny nie był początkowo przekonany do tego pomysłu. Młodszy syn również. Pojawiła się u niego zazdrość. Dlatego też pracownica ośrodka adopcyjnego w Legnicy poradziła poczekać, aż synowie skończą szkołę. Wtedy może wszystko przebiegnie łagodniej. I tak się stało. Po kilku latach w domu państwa N. pojawiła się trzyletnia Weronika – biologiczna córka nałogowej alkoholiczki. Nie było to łatwe do wychowania dziecko. W zasadzie powinna była przebywać w zakładzie zamkniętym. Nie umiała przystosować się do życia w domu dziecka. W ogóle nie słuchała. Postanowiono na zasadzie eksperymentu umieścić ją w normalnej rodzinie. Kiedy państwo N. odwiedzili Weronikę po raz pierwszy w domu dziecka, zorientowali się, że będzie trudno, jednak dziewczynka od razu podbiła serce męża p. Krystyny. Podbiegła do niego, przytuliła się i  ten sposób zadecydowała o swoim losie.

 

Weronika

 

Co prawda dziewczynka, zgodnie z przewidywaniem psychologów, zaczęła ładnie rozwijać się w domu państwa N., jednak cud nie nastąpił. Deficyt intelektualny i emocjonalny sprawiał, że Weronika miewała napady szału. Potrafiła tłuc głową o podłogę, tylko dlatego, że opiekunka odebrała jej nożyczki, którymi mała obcinała sobie włosy. Pani Krystyna początkowo nie wiedziała, jak radzić sobie z tymi napadami złości dziecka. Potem postanowiła je ignorować. To okazało się skuteczną, choć dla postronnych, drastyczną metodą.

Weronika obecnie uczy się w Szklarach Górnych i jest to jej druga szkoła. Początkowo miała być krawcową. Chodziła do zawodówki w Złotoryi. Niestety, nie zdała egzaminów. Potem chciała zostać kucharką, jednak z lęku przed sprawdzianami i z powodu braku wiary w siebie zrezygnowała z egzaminów końcowych. W szkole postanowiono, że należy wykorzystać jej zalety: dokładność, grzeczność i umożliwić Weronice przyuczenie do innego zawodu. Nie wiadomo, jak potoczą się jej losy. Dziewczyna boi się samodzielności. Obecnie ma 24 lata. Za rok skończy szkołę. Pani Krystyna jest pełna obaw o przyszłość podopiecznej.

Marian

 

Weronika nie była jedynym dzieckiem swojej patologicznej matki – miała rodzeństwo. Państwo N. Postanowili, że przygarną również Mariana, młodszego brata Weroniki. W domu dziecka zapewniano, że chłopiec będzie normalnym dzieckiem, jednak i z nim pojawiły się problemy. Był bardzo uparty i zostało mu to do dziś. Obecnie ma 23 lata i, jak twierdzi p. Krystyna, chodzi swoimi ścieżkami. Nigdzie długo miejsca nie zagrzeje. Z zawodu ogrodnik pracuje dorywczo (nie w swoim zawodzie), a co zarobi, od razu wyda. Nie potrafi myśleć o przyszłości.

 Opiekunka chciała go uratować przed szkołą specjalną. Godzinami siedziała z nim i pomagała w odrabianiu lekcji. Pisał pięknie, ale tak się denerwował, że gryzł palce do krwi. Niektórzy nauczyciele szkoły w R., do której chodził Marian, uznali, że chłopiec powinien kontynuować naukę w placówce specjalnej. Nie widzieli dla niego przyszłości wśród tzw. normalnych dzieci. Podobnie orzekły panie w poradni pedagogicznej. P. Krystyna posłuchała fachowców i posłała chłopca do ośrodka szkolno – wychowawczego. Niestety, Marian w nowym środowisku cofnął się w rozwoju. W szkole specjalnej początkowo był dobrym uczniem, ale w miarę upływu czasu zaczął sprawiać problemy wychowawcze, dostosowując się do swoich kolegów. Marian w rozmowie jest bardzo bystry, nic nie świadczy o jego problemach, ale nie potrafi radzić sobie w życiu. Nie jest w stanie wykonywać bardziej skomplikowanych czynności manualnych. Psycholog twierdzi, że tak bywa z dziećmi, które od urodzenia wychowywały się w domu dziecka. Marian ma problem z dokręceniem śrubki czy nawet zapięciem guzika. Nic więc dziwnego, że mimo wielu starań nie mógł skończyć szkoły zawodowej i zostać, jak pierwotnie planował, ślusarzem. Paradoks polega na tym, że lekarze nie chcieli przyznać mu renty, bo wydawał się zbyt inteligentny. I o to p. Krystyna musiała stoczyć walkę. Były momenty, kiedy zmęczenie piętrzącymi się przed kobietą problemami, brało górę. Wtedy zadawała sobie pytanie, po co to wszystko.

 

Trzy siostry

 

             Weronika wśród rówieśników w K. czuła się osamotniona. Nikt nie chciał bawić się z dzieckiem, które różni się od innych. Kiedy zbliżały się jej kolejne urodziny, poprosiła ciocię, bo tak nazywała swoją opiekunkę, by ta urządziła jej przyjęcie. Takie prawdziwe z zaproszonymi gośćmi. Pani Krystyna ponownie pojechała do domu dziecka i przywiozła trzy siostry. Najstarsza miała 12, a najmłodsza 10 lat. dziewczynki spędziły u rodziny N. cały weekend. Czuły się wspaniale. Był pogodny maj. Spacerowały po lesie zbierały konwalie, chodziły nad rzekę. Zasmakowały rodzinnego ciepła. Kiedy wróciły do Jawora, ciągle utrzymywały kontakt z państwem N. Pisały listy, przysyłały zdjęcia. Już wówczas u p. Krystyny i jej męża zaczęła rodzić plan, by przyjąć do rodziny kolejne dzieci. Z ta myślą postawał nowy, duży dom. Wtedy też pojawiła się propozycja z kuratorium, by państwo N. stworzyli w K. rodzinny dom dziecka. Warunkiem było przyjęcie i wychowanie co najmniej siedmiorga dzieci. Jednak dziewczynki, na wieść o tym, że miałyby przeprowadzić się z państwowego do rodzinnego domu dziecka, wpadły w rozpacz. Na to opuściłyśmy bidul, by znowu mieszkać  domu z czerwoną tablicą – mówiły. Pani Krystyna przyznała im rację.

 

Walka o Ewę 

 

Kiedy trzy siostry zamieszkały w K., Marian i Weronika weszli w trudny okres. Bali się, że kiedy w domu pojawiły się nowe dzieci, to mogą odebrać im rodziców. Wróciła choroba sieroca – klasyczne kiwanie się. Do tego doszły nowe problemy. Najstarsza Ewa bardzo ciężko przystosowywała się do domowych warunków. Zbyt długo przebywała w placówce opiekuńczej. Nabrała złych nawyków. Z nią nowi rodzice mieli najwięcej problemów. Ewa zaczęła brać narkotyki, wpadła w nałóg. Żeby ćpać, zaczęła sprzedawać rzeczy osobiste: zegarek, kolczyki. Jednak nie chciała się przyznać, że ma problem. Z uporem twierdziła, że nie jest narkomanką. W Złotoryi nikt nie umiał jej pomóc. P. Krystyna poprosiła o pomoc Monar. Namówiła Ewę na wizytę w ośrodku. Tam dziewczyna zdemaskowała się przed specjalistami. Miała przed sobą alternatywę: albo katolicki ośrodek zamknięty w Bielsku Białej albo dyscyplina i pełna kontrola. Wybrała drugie rozwiązanie. Powrót do normalności był bolesny i trudny, ale p. Krystyna wygrała i tę batalię. Wyprowadziła Ewęz nałogu. Dziewczyna skończyła technikum gastronomiczne. Teraz pracuje sezonowo za granicą. Jest kelnerką. Powodzi jej się nieźle, ale nie myśli o tym, co dalej. Żyje chwilą. To chyba typowe dla byłych wychowanków domu dziecka.

 

Zbuntowana Mariola

 

 Mariola była najzdolniejszą z sióstr. Bystra i utalentowana plastycznie. Jednak i z nią nie było łatwo. Do drugiej klasy liceum uczyła się nieźle. Potem zaczęły się wagary, papierosy, wizyty w lokalach. Kiedy skończyła 18 lat, postanowiła żyć samodzielnie. Tak przejawiał się jej bunt. To był trudny okres przedmaturalny. Powinna była skupić się na nauce, ale podjęła spontaniczną decyzję o wyprowadzce. Nie mogła znieść, że ktoś każe jej uczyć się, mówi, co ma robić. Wynajęła z koleżanką mieszkanie. Myślała, że 500 złotych, jakie dostawała z PCPR, pozwoli jej na swobodę i beztroskę. Konsekwencją była oblana matura. Podchodziła do egzaminu kilka razy, ale bez większego zaangażowania. Chyba egzamin dojrzałości nie był jej potrzebny. Obecnie jest  Niemczech. Tam wyszła za mąż. Wybrańcem serca jest Polak, który od kilkunastu lat mieszka na Zachodzie. Wesele urządzili  sami. Opiekunów zaprosili „na gotowe”. Nie chcieli obciążać wydatkami swoich rodzin. Samodzielność ma też swoje dobre strony.

Mariola teraz pracuje we włoskiej restauracji. Kiedy dziewczyna przyjeżdża do K., pani Krystyna namawia ją usilnie, aby poszła do szkoły w Niemczech, rozwijała się, inwestowała w siebie. Na razie dziewczyna zbywa ją obietnicami. Najważniejsze, że jest szczęśliwa.

 

Anita

 

Najmłodsza z sióstr w tej chwili jest studentką kolegium językowego w Legnicy. Mieszka samodzielnie, ale jak pozostałe siostry często przyjeżdża do rodziców w K. Na razie uczy się z myślą, że zrobi studia magisterskie. Już teraz wie, że nauczycielką nie zostanie. Może wyjedzie do Niemiec, do siostry. W chwili, gdy rozmawiam z p. Krystyną, Anita wybiera się na kurs prawa jazdy. Widać, że uczy się życia, dorosłości. Ciocia przygotowała ją do tego właściwie. Zwyczajem w tym domu były dyżury. Każde z dzieci miało swoje obowiązki: mycie naczyń, sprzątanie po posiłkach, pomoc przy obiedzie a nawet mycie okien. Uczyłam ich wszystkiego. Powoli wdrażałam nowe obowiązki. Buntowały się szczególnie, kiedy trzeba było pracować w ogrodzie. Do tej pory nie lubią ogródkowych porządków – mówi opiekunka. Z perspektywy czasu widzę, że miały trudniejsze dzieciństwo niż ich rówieśnicy, ale musiałam nauczyć ich pracy, życia. Przecież w przyszłości muszą liczyć tylko na siebie. 

 

Co mogłam, to zrobiłam

 

Prowadzenie rodziny zastępczej jest skomplikowane nie tylko ze względu na specyficzne trudności z wychowywaniem dzieci, ale również z powodu reakcji otoczenia. Rodzina z dużą rezerwą odnosiła się do decyzji państwa N. Bliscy straszyli, że nie wiadomo, co z tych dzieci wyrośnie, jakie mają geny. Pani Krystyna zdawała sobie z tego sprawę, ale wiedziała też, że problemy z wychowaniem dzieci występują i w rodzinach biologicznych. Zdarzają się również na tym polu porażki.

Niektórzy znajomi wypominali im, że wychowując dzieci z domu dziecka, zarabiają na tym. Prawda jest inna. Kiedy słucham że w mediach nawołuje się ludzi do tworzenia rodzin zastępczych,, to zastanawiam się, dlaczego nikt nie myśli i nie mówi prawdy o przyszłości opiekunów – złości się p. Krystyna. Kobieta ma obecnie 500 złotych emerytury. Od kiedy wzięła Weronikę i Mariana musiała zrezygnować z pracy zawodowej. Kiedy mogła wrócić do pracy, jej stanowisko zlikwidowano. Stąd taka kwota świadczenia. Żeby wiązać koniec z końcem, pracuje dorywczo w Niemczech. Pieniądze są jej potrzebne, bo przecież tworzy wielorodzinny dom. To nie jest hotel, gdzie za miejsce noclegowe czy wyżywienie jej podopieczni zapłacą. Często dom tętni garem, jest pełen ludzi. Nierzadko spotyka się tam cała przygarnięta piątka i synowie państwa N. ze swoimi dziećmi. Tak wyglądają święta i niektóre weekendy. To cieszy rodziców. Mają dowód na to, że ich wysiłki nie poszły na marne. Stworzyli rodzinę. Może nie tak doskonałą, jak by chcieli, ale rodzinę. Co mogłam, to zrobiłam – mówi p. Krystyna. Jednego żałuję, że żaden z moich synów nie będzie tego kontynuował.

 

 

 

Iwona Pawłowska

Ten wpis został opublikowany w kategorii Reportaż. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *