Prawdziwy Meksyk

 DSC03333

Monika Lira urodziła się  Złotoryi, dorastała w Głogowie, studiowała w Poznaniu a obecnie od dwóch lat mieszka w Meksyku, konkretnie w Mexico City. Ta trzydziestoletnia, dziewczęco wyglądająca kobieta jest żoną Meksykanina i matką dwóch synów – niespełna trzyletniego Aleksa i kilkumiesięcznego Diega. Tegoroczne wakacje Monika z dziećmi spędza w Polsce, więc mamy okazję porozmawiać o jej wrażeniach z Ameryki. Co ją zaskoczyło? Co urzekło? Czym Meksyk różni się od Polski i czy naprawdę Ameryka ma w sobie urok, który uwodzi Polaków?

 

Na pytanie, jakie ma spostrzeżenia z Mexico City, Monika mówi bez wahania: za dużo ludzi i za dużo samochodów. Powietrze jest zanieczyszczone, a woda w  kranie nie nadaje się do spożycia. To jednak typowe mankamenty życia w wielkim mieście. A co zaskakuje? Przybysza z zewnątrz intryguje swoista architektura Mexico City. W planie zagospodarowania tej metropolii nie widać żadnej logiki. Panuje tu samowolka budowlana Stara część miasta zajmuje przestrzeń, która kiedyś była jeziorem. Po wysuszeniu akwenu Hiszpanie zaczęli wznosić tam budowle – obecnie to najcenniejsza część miasta. Pozostałe budynki pną się po skałach i swą konstrukcją przypominają betonowe pudełka. Z płaskich dachów często wystają pręty, które w przyszłości, kiedy powiększy się rodzina, posłużą do wzniesienia kolejnej kondygnacji. Na dachach niektórych budynków znajdują się metalowe boksy na pralki i zbiorniki z gazem (nie wszystkie domy podłączone są do miejskiego gazociągu). Monika twierdzi, że początkowo z obawą patrzyła na te bomby z opóźnionym zapłonem, ale teraz już nie robi na niej wrażenia, kiedy rano podjeżdża cysterna z gazem a mieszkańcy kupują za kilkaset pesos zapas na najbliższe dni. Gaz pompuje się rurami, które otaczają ściany budynku.

Osiedla wyglądają smutno. Domy stoją ciasno obok siebie, nie ma miejsca na zieleń. Mało kto może pozwolić sobie na ogród, a jeśli już taki ma, to otacza go wysokim na dwa metry betonowym murem. Mur chroni też bogatych. Dzielnice bogaczy wyglądają olśniewająco. Rezydencje jak z amerykańskich telenowel. Meksyk jest po prostu krajem kontrastów: Niewyobrażalne bogactwo i trudna do pojęcia bieda. Kiedy jedzie się przez góry, widać w indiańskich wioskach marne chaty sklecone z patyków i pokryte blachą falistą. Tak też mieszkają Meksykanie. Bieda, choć nie tak skrajna, widoczna jest też w metropolii. Popycha ona młodych do przestępstwa, do kradzieży i rozbojów. Monika mówi, że mieszkając w Miexico City, trzeba wiedzieć, którędy nie wolno chodzić w pojedynkę i o której godzinie lepiej być w domu niż na ulicy. Strach budzi też przestępczość zorganizowana. Dużym problemem są porwania dla okupu. Niedawno ofiarą kidnapingu padła sławna aktorka, innym razem trener piłkarzy. Na szczęście policja uwolniła ich z rąk porywaczy. Nie zawsze kończy się to tak pomyślnie. Porywacze nie wahają się przed morderstwem. A ze względu na korupcję nie wiadomo, czy policjant naprawdę jest stróżem prawa czy gangsterem.

O tym jednak Monika wie na szczęście ze słyszenia i z programów informacyjnych. Sama nie doświadczyła ze strony Meksykanów żadnej przykrości. Postrzega ich jako ludzi ciepłych i spontanicznych. Z niewielką  obawą czekała na pierwsze spotkanie ze swoimi teściami, ale kiedy pojechała do nich z mężem na wybrzeże Zatoki Meksykańskiej, okazało się, że przyjęto ją do rodziny z otwartymi ramionami. Teściowa okazała się serdeczną kobietą. A teść początkowo nic nie mówił do mnie, bo mnie nie rozumiał – wspomina ze śmiechem Monika. Ciotki i wujkowie Eryka, męża Moniki, przychodzili ją oglądać, gdyż ciekawiło ich, jak wygląda Polka. Dla niskich i śniadych Meksykanów, Monika była wyjątkowo wysoką, chudą, białą kobietą. Byli zdumieni, że nie jest blondynką. Polka w ich przekonaniu powinna mieć jasne włosy i niebieskie oczy, które dla nich są szczytem urody. Z jeszcze większą ciekawością rodzina przyglądała się ich synkowi, Aleksandrowi. Jednak starszy synek Moniki i Eryka wygląda zupełnie latynosko i słowiańskich wpływów w jego urodzie nie widać. Trochę inaczej rzecz się ma z jego słownictwem, bo jako trzylatek mówi w swoim języku, który powstał z polskich słów i hiszpańskich końcówek. Ot, nowe esperanto. Zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych.

Meksykanie są bardzo rodzinni i skorzy do zabawy. Typowe dla prowincji są wielorodzinne domy, w których mieszka czasem nawet 10 osób. Bogatsi i młodzież z większych miast powoli odchodzą od tej tradycji. Zastanawia mnie, czy takie zagęszczenie w domu powoduje konflikty. Nie takie, jakich można sobie po tym zagęszczeniu wyobrazić. Oni są bardzo wyluzowani i uprzejmi – wyjaśnia Monika – Żadnej porywczości. Na wiele sytuacji mają swoją odpowiedź:„maniana”. Bardzo lubią wspólnie świętować. Ciekawym zwyczajem dla nas są 15 urodziny dziewcząt. Obchodzi się je tak hucznie, jak nasze osiemnastki. Ze względu na liczbę gości oraz rozmach, z jakim przygotowuje się przyjęcie, przypomina ślub i wesele. Dziewczyna ma na sobie piękną suknię, często w kolorze niebieskim lub różowym. Cała ta uroczystość to pewien show, do którego jubilatka przygotowuje się kilka tygodni wcześniej. Między innymi uczy się czterech tańców, którymi musi zachwycić obecnych na uroczystości – opowiada Monika – Zanim zatańczy, uczestniczy na klęczkach w mszy świętej w jej intencji. Nie jest to łatwe do zniesienia, ale warto się pomęczyć, by potem się bawić. Tak młoda dama wkracza w swoje prawie dorosłe życie. Często odbywa się to przy wtórze muzyki granej przez prawdziwych mariachi. Tradycja, by wynajmować kilku grajków na uroczystości rodzinne, jest wciąż żywa.

Kiedy Meksykanie świętują,  od razu to widać. Jest hucznie, wesoło i „z pompą”. Przy każdej okazji odpalają fajerwerki. Nawet na Wigilię i Boże Narodzenie. Wigilia w Meksyku nie przypomina naszej – jest to impreza o charakterze towarzyskim, z muzyką i tequilą. Nikt nie czaka na gości, siedząc w skupieniu przy stole. Goście przychodzą i wychodzą, kiedy mają na to ochotę. Jednak zawsze przynoszą ze sobą coś dobrego do jedzenia. Tradycyjnie stawia się na stole indyka lub kurczaka w pikantnym sosie czekoladowo-paprykowym, suszoną, soloną rybę (obrzydliwe – mówi Monika) i makaron z sosem. Ostatnio furorę w rodzinie Moniki zrobiła ryba „po grecku”, którą jej mama przygotowała dla gości. Z alkoholi najpopularniejsza jest tequila i piwo. To drugie w żaden sposób nie przypomina naszego. Jest słabe, rozwodnione i polskim smakoszom na pewno nie przypadłoby do gustu. Można je pić i pić i nie ma żadnego skutku – śmieje się Monika. Picie wódki jest w Meksyku snobizmem.

Jednym ze zwyczajów wigilijnych (choć nie tylko, bo pojawia się przy okazji innych uroczystości) jest piniata. To wykonana z papieru kompozycja, najczęściej gwiazda wypełniona słodyczami, owocami i trzciną cukrową (nic szczególnego – mówi Monika), którą wiesza się u sufitu. Kiedy nadchodzi północ, gościom zawiązuje się oczy, daje do ręki kije i zaczyna się zabawa polegająca na tym, aby rozbić gwiazdę i uwolnić jej zawartość. Daje do wielką frajdę dzieciom i jest przedsmakiem prezentów, które dostaną dopiero następnego dnia.

Meksykanie równie hucznie obchodzą Święto Zmarłych. U nich trwa ono dwa dni, które kolejno poświęca się duszom zmarłych dzieci, a potem dorosłych. Tak jak każda fiesta, nie może się obejść bez jedzenia i picia. Bywa, że słychać huk sztucznych ogni. Nie jest to smutne święto, bo w przekonaniu Meksykanów śmierć nie jest końcem, a początkiem życia. Może to efekt większej niż nasza religijności? Głębokiej wiary nie można im odmówić. Widać to już po imionach: Jesus, Izrael, Ismael…Tak jak u nas w sierpniu wierni pielgrzymują na Jasną Górę, tak Meksykanie tłumnie w grudniu wędrują do bazyliki w Guadelupe. W wielu domach można zobaczyć kiczowate ołtarzyki z obrazem świętego, przyozdobione sztucznymi kwiatami i świecami. Co pewien czas składają na tych ołtarzach ofiary w postaci owoców. To taki przejaw naiwnej wiary, że można przekupić świętego. Dużą popularnością cieszy się św. Juda – patron złodziei i przemytników J

Co ciekawe, mimo tak wielkiej religijności, Meksykanie są bardzo tolerancyjni. Nawet dla gejów i lesbijek, dla których uchwalono osobne święto. A w Polsce prezydent zakazał im manifestacji – dziwi się Monika.

Ciekawym zagadnieniem jest w Meksyku relacja obywatel – państwo. Kiedy rodzi się nowy obywatel, rodzice powinni zgłosić w urzędzie jego przybycie. Szpital nie prowadzi rejestru urodzin. Państwo nie wtrąca się też do edukacji najmłodszych, jednak teoretycznie każde dziecko powinno chodzić do szkoły. Praktycznie- wielu obywateli nie umie pisać i czytać. Ze względu na liczbę mieszkańców i chaos panujący w służbach publicznych nie ma możliwości, by ścigać rodziców za nierealizowanie obowiązku szkolnego ich dzieci. Chociaż ostatnio w mediach zaczęła się kampania uświadamiająca konieczność edukacji, ale najbiedniejsi i tak tego nie słuchają – mówi Monika – Dla wielu dzieci szkoła kończy się na podstawówce, bo potem muszą pomagać swoim rodzicom w polu czy w handlu. Pracują dziesięcio-,  jedenastolatkowie.  Rodzice nie myślą perspektywicznie, nie mają świadomości, że zamykając dzieciom drogę do edukacji, skazują je na tak samo nędzne życie, jakie sami wiodą. Dla nich najważniejsze jest to, co tu i teraz. Państwo też nie ułatwia dzieciom edukacji. W wielu wioskach szkoła to barak z tablicą i nauczyciel, który nauczy tylko czytać i pisać.

W miastach jest łatwiej, ale i tu wiele młodych ludzi kończy swoja szkolną karierę na liceum. Na studia idzie niewiele młodzieży. Spośród studiujących najwięcej osób kończy licencjatem. Dalsza edukacja wydaje się niekonieczna lub zbyt kosztowna.

Monikę najbardziej zdziwiła tolerancja państwa dla szarej strefy. W kraju, gdzie jest 20% bezrobocia, pracują prawie wszyscy. Tylko 10% społeczeństwa płaci podatki. Gdy bliżej się temu fenomenowi przyjrzeć, można dojść do wnioski, że nic dziwnego, skoro prawo nie ułatwia wcale życia tym, którzy chcą żyć i pracować uczciwie. Przeciętny Meksykanin twierdzi: po co płacić podatki, skoro państwo nic mu za to nie daje. I ma rację – mówi Monika – Pokolenie moich teściów nie ma w ogóle emerytur. Utrzymują się z tego, co robią na co dzień. Pracują, dopóki starczy sił, a potem zajmą się nimi dzieci.

Kiedy na państwo nie można liczyć, każdy kombinuje, jak może zarobić i przetrwać. Najlepszą metodą, niewymagającą wielu nakładów finansowych, jest uliczna gastronomia. Stawia się budki przy ulicy bądź adaptuje na ten cel garaż i zaczyna kręcić interesy. Najczęściej sprzedaje się tacos, quesadillas (tortilla z różnymi rodzajami nadzienia mięsnego), hamburgerguesas (hamburgery). Moniki szwagierka tak zarabia od kilku lat i nie płaci podatków, ponieważ sprzedaje we własnym garażu. W Meksyku nie ma instytucji, która przeprowadzałaby kontrolę sanitarną takich jadłodajni. Nikt nie chodzi i nie sprawdza czystości, ale nie słyszałam, by ktoś się mocno zatruł takim jedzeniem – dziwi się Monika. Meksykanie wychodzą z założenia, że jak się zatruje, to jego sprawa. Następnym razem ominą tę budkę. Po prostu trzeba jeść tam, gdzie są większe kolejki. Poza tym pocztą pantoflową roznoszą się wieści, gdzie można smacznie i zdrowo zjeść, a gdzie grozi to rozstrojem żołądka.

Monika gotuje dla swojej rodziny „po polsku”. Eryk lubi taką kuchnię, ale jak przyjeżdża teściowa, to serwuje im owoce morza, których przywozi monstrualne ilości. W końcu mieszka nad morzem! Jeszcze długo po jej wyjeździe rodzina korzysta z przywiezionych zapasów. Na ogół jedzenie meksykańskie jest smaczne, ale tuczące, no i pikantne. Na tyle ostre, że Monika nie miałaby sumienia karmić nim Aleksa. To, co Polakowi wydaje się pikantne, dla Meksykanina jest mdłe w smaku – mówi.

Kiedy po raz pierwszy chciała ugotować zupę jarzynową, okazało się, że nigdzie nie może kupić pietruszki. W Meksyku pietruszka sprowadza się tylko do natki (rolę natki pietruszki przejęła tam kolendra cilantro, którą dodaje się do wielu potraw). Teraz Monika już sobie radzi z takimi niedogodnościami. Przyzwyczaiła się także do zakupów na targu mięsnym. Nawet je polubiła, choć wizualnie stragany z kurczakami nie są wzorem estetycznym. Nie ma lad chłodniczych, lodówek i innych elementów, które kojarzą się ze sklepem mięsnym. Jest jednak stosunkowo czysto i niewątpliwie kompetentny sprzedawca, który na oczach klienta porcjuje kurczaka, od razu pyta, na co jest przeznaczona konkretna część. Jak na kotlety, to od razu je ubija. Monika chwali sobie taką obsługę.

Natura w Meksyku jest i piękna i niebezpieczna. Mexico City leży na ponad 2 tysiącach metrów nad poziomem morza, więc kiedy zaczyna się w kwietniu pora deszczowa, czyli czas huraganów, w metropolii na szczęście tylko leje kilka dni. Najgorzej jest na wybrzeżu, gdzie ludzie tracą domy a czasem życie. Ale w stolicy bywa niebezpiecznie z innego powodu – trzęsień ziemi. Monika przeżyła już dwa. Dzięki Bogu skończyło się na strachu. Jedno z nich pojawiło się w nocy. Siedziała przy komputerze, kiedy zaczęło trząść się pod nią krzesło. Jeszcze nie była pewna, że trzęsie się również ziemia. W kuchni mają swoisty sejsmograf, czyli galon z wodą. Kiedy i tam zobaczyła falującą ciecz, wpadła w panikę, chciała zabierać dzieci i uciekać. Jednak Eryk, przyzwyczajony do wybryków natury, uspokoił ją, że to zaraz przejdzie. Faktycznie po kilkudziesięciu sekundach było po wszystkim. Ich dzielnica, usytuowana na skałach, jest w miarę bezpieczna, jednak zabytkowe centrum niejednokrotnie bardzo ucierpiało. Śladem tego są popękane ściany kościołów, krzywe posadzki…

Inną atrakcja Mexico City jest widoczny z kilkudziesięciu kilometrów wulkan, zwany pieszczotliwie El Popo. Piękny, z ośnieżonym szczytem, co pewien czas przypomina o sile natury wyrzucanym z krateru gazem i popiołami. Mieszkańcy stolicy są bezpieczni, ale żyjący bliżej wulkanu osiem lat temu w pośpiechu opuszczali swe domy, bo El Popo obudził się z krótkiej drzemki. Monice nie przeszkadza trzęsienie ziemi ani El Popo, najbardziej boi się tłustych pająków, które bywają również jadowite. Nie zabijają, ale utrudniają życie. Kiedy robi się wilgotno, robactwo staje się bardzo dorodne – mówi Monika. Na szczęście w mieście mamy z nimi spokój. Nawet z bloku wypleniliśmy już mrówki, które bywają zmorą wielu mieszkań – dodaje z dumą.

Kiedy pytam Monikę, czy Meksyk jest miejscem, w którym chciałaby żyć, mówi: Chciałabym wrócić do Polski, choć to będzie trudne ze względu na pracę Eryka. W kraju naprawdę dużo zmieniło się na plus. Ci, co tu mieszkają, narzekają, bo wielu rzeczy nie widzą. Niech się rozejrzą! Jedyne, co mnie i Erykowi przeszkadza, to wyraz twarzy moich rodaków. Jesteśmy smutnym narodem z zaciętymi twarzami, bez uśmiechu. Nawet Eryk nie mógł pojąć, dlaczego wszyscy mówią, że Polki są ładne. Przecież co druga wygląda, jakby chciała zabić – mówił.

 

Iwona Pawłowska

Ten wpis został opublikowany w kategorii Reportaż. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *