I znów po świętach. Wszystko odbyło się jak zwykle.
Czyli tradycyjnie:
– przez dwa miesiące będę zbijać tłuszczyk w ciągu paru dni skumulowany (dobrze, że następne święta dopiero w grudniu)
– lodówka pęka od nadmiaru jadła, bo wszyscy są syci albo chcą jeść tosty z pieczarkami, co raczej potrawą świąteczną nie jest
– Junior Młodszy zachorzał (chyba grypa) i nie miałam dostępu do tzw. służby zdrowia, która tradycyjnie świętowała
– nie mam poczucia, że odpoczęłam (tym bardziej po dzisiejszym biegu łączonym z przeszkodami za Jokerem vel Baciarem)
– przeczytałam wszystko, co miałam pod ręką (łącznie z etykietami na słoiczkach), oprócz prac klasowych i innych tego typu atrakcji
– nie napisałam ani słowa do Echa
– zaliczyłam parę wypadów zdjęciowych (niekoniecznie udanych)
– dałam sie ponieść atmosferze rodzinno-sakralnej, ale nie bardziej niż Junior Starszy, który zacieśniając więzy krwi, zamieszkał u swoich dziadków (do jutra tylko, niestety):).
Dobrze, że został jeszcze jutrzejszy dzień na tzw. dekompresję, bo gdybym od razu po świętach musiała iść do pracy, byłabym w nieutulonej rozpaczy.