W akwarium

Jadłam w Grzybku, czyli ryba w akwarium

 Przez rok funkcjonowania zielonego Grzybka trwałam w przeświadczeniu, że najlepszym wyjściem wobec gwałtu na estetyce miasta będzie całkowita kulinarna ignorancja tego lokalu. Jednak bądź co bądź jako dziennikara (to nic, że amatorka) powinnam być obiektywna i w żaden sposób nie wolno mi kierować się osobistymi uprzedzeniami. W związku z powyższym postanowiłam przekroczyć progi jadłodajni w centrum naszej zabytkowej starówki i opisać swoje wrażenia. Mogłabym co prawda napisać felieton o Zodiaku czy Zajeździe u Jana, ale ten pierwszy lokal czynny jest  w trzymanych w tajemnicy przed klientami godzinach, a o drugim przybytku dopiero w samych superlatywach pisała (w zapewne sponsorowanych tekście) GZ.

Ale ad rem. Do Grzybka poszłam ze znajomą, którą na potrzeby tego tekstu określać będę jako B. Zaopatrzyłam się w towarzystwo z dwóch powodów. Po pierwsze: B. potrzebna mi była jako testerka tych potraw, których sama, z racji ograniczonej pojemności żołądka, sama nie jestem w stanie przyswoić, a po drugie kobieta samotnie spędzająca czas w lokalu użyteczności publicznej wygląda co najmniej podejrzanie, wiec potrzebuje tzw. alibi.

B. zamówiła naleśniki z pieczarkami i żółtym serem, ja – sałatkę gyros. Ona jeszcze kawę latte, ja – dla odmiany cappuccino. Poprosiłam jeszcze o wodę mineralną, jednak takowej na stanie nie mieli. Dziwne, zażywszy na tzw. ciepłą porę roku.

Kelnerka uwinęła się z zamówieniem szybko, wbrew pogłoskom, że obsługa w tym lokalu szwankuje. Muszę przyznać, że choć była tylko jedna w porze, którą w metropoliach nazywa się lunchem, radziła sobie całkiem sprawnie.

Zaczęłyśmy od kawy. Moja była bez zarzutu, a herbatniczek z czekoladą podawany do cappuccino stanowił miłe dopełnienie. Kawa latte też musiała być dobra, sądząc po wyrazie twarzy B. Bardziej wylewna i skłonna do zwierzeń była moja znajoma, jedząc swój wielki naleśnik. Zachwycała się pulchnym ciastem i miękkimi pieczarkami. Wrażenie zrobił na niej smak roztopionego sera, łączącego wszystkie składniki nadzienia. Nie przeszkadzało to jednak B. patrzeć pożądliwie na moją sałatkę gyros. A było na co, bo talerz z potrawą prezentował się okazale. Zawartość smakowała tak, że skłonna jestem jeszcze kiedyś do powtórki wrażeń. Zielenina z pomidorem kryła w  sobie kawałki miękkiego soczystego mięsa. Całość obficie polana sosem czosnkowym i posypana wiórkami sera jest wystarczającym posiłkiem obiadowym, tym bardziej, że do sałatki podawane są chrupiące grzanki.

Wizyta w barze, restauracji czy pubie to nie tylko wrażenia smakowe, ale również atmosfera miejsca, a o tej trudno się wypowiedzieć pozytywnie goszcząc w Grzybku. Lokalizacja i architektura lokalu, nie stwarzają intymności konsumpcji czy rozmowy. Siedząc na zewnątrz w ogródku, czuje się na sobie niemal oddech przechodniów.  W środku też nie jest lepiej. Chyba, że ktoś lubi czuć się jak ryba w akwarium.

            Dzisiaj żadnej oceny lokalowi nie wystawię. Nie dlatego, że nie potrafię. Po prostu mam wakacje, czego i czytelnikom życzę.

Iwona Pawłowska

Ten wpis został opublikowany w kategorii Felieton. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na W akwarium

  1. Falęcka pisze:

    Mówiłam ja niegdyś Pani, że w Grzybku jedzenie jest GIT. Ha, a Pani sceptycznie na mnie wtedy spojrzała…

  2. Borysionek pisze:

    Nie spodziewałam się, że Falęcka będzie tu pierwsza.
    Grzybek to miejsce do któreo chodziłyśmy regularnie w roku szkolnym w tajemnicy przed rodzicem. Tato-Andrzej, zagorzały przeciwnik twierdzi, że “zaśmieca miasto i to szczyt wszytskiego”.
    Ja twierdzę, że sałatka nr 21 to hit.
    Minus – w czerwcu jakoś była podwyżka cen o ok. 1zł!

Skomentuj Falęcka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *