Jak nie zjadłam obiadu

 Jak nie zjadłam obiadu, czyli kawa ponad wszystko

 „Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal…” pomyślałam sobie, siedząc w słoneczną niedzielę nad modrym, bystrym… (oj, zapędziłam się) stawem w ogródku restauracji „U Jana”.

Ostatnie, być może, niedzielne popołudnie w scenerii złotej polskiej jesieni nastroiło mnie tak, że postanowiłam: idziemy na ryby. Jako, że łowić potrafię, tak jak śpiewać i malować, poszliśmy na ryby wyłowione i wypatroszone. Na szczęście od kilku miesięcy, by skonsumować świeżą rybę nie trzeba jechać nad morze. Wystarczy kilka minut podróży samochodem i już mamy namiastkę nadmorskiego kurortu. Tylko że ryby tu raczej nie morskie, a słodkowodne, z sąsiedzkiego akwenu. Z restauracyjnego menu mogliśmy wyczytać, że ryby bywają pod różnymi postaciami: smażone, pieczone, pływające w zupie… Co więcej – nie tylko ryby serwuje lokal „U Jana”. Kiedy zobaczyłam, że mój ulubiony placek po węgiersku kryje się wśród dań, zapragnęłam go silniej niż jakiegokolwiek  pływającego niegdyś pstrąga czy karpia. I to, niestety, było niefortunne posunięcie. Wielkość placka nie rekompensowała jego mało atrakcyjnego smaku i wyglądu. Na talerzu było za brązowo. Nawet surówki takie jakieś monochromatyczne się zdawały. A i smak dania nieszczególnie mnie fascynował. Chyba kucharz nie włożył w ten placek serca. Choć z drugiej strony nie wiem, czy chciałabym taki placek z sercem kucharza J Wystarczy, że od czasu do czasu spożywam zwierzęce.

Dłubiąc w swoim mało atrakcyjnym talerzu, a raczej w papce, którą tam, ku memu rozczarowaniu, znalazłam, rzucałam chciwe spojrzenia na dania moich współbiesiadników. Oni, kierując się raczej bezbłędną intuicją, wybrali potrawy ciekawsze od mojej i w formie i treści. Zupa rybna choć w ilości była skromna, to w smaku wykwintna, smażony pstrąg wyglądał jak żywy, a wedle relacji, smakował wyśmienicie. Nawet klasyczny schabowy z frytkami budził zachwyt najmłodszego z konsumentów. Ale kiedy miła kelnerka przyniosła mi kawę, to i ja wpadłam w błogostan, mimo że bryza (?) od stawu zwiewała mi piankę z cappuccino, to i tak czułam się świetnie. A że nie zjadłam w końcu swojego placka, to dobrze. Kiedyś trzeba wreszcie przejść na dietę. Tylko kto w tej sytuacji będzie testował, przybywające jak dżdżownice po deszczu, kolejne miejscowe lokale?

 

 

 

Iwona Pawłowska

Ten wpis został opublikowany w kategorii Felieton. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *