Pielgrzymka do Bazylii

  Okolica od kuchni, czyli pielgrzymka do Bazylii

Kiedy kilka lat temu dość często gościliśmy z rodziną po czeskiej stronie granicy, z zazdrością spoglądałam na liczne restauracje w mikroskopijnych wioskach na trasie naszej wyprawy. Zastanawiałam się, jak one funkcjonują. Dlaczego jeszcze nie zbankrutowały? Kto poza nami tam jada? Menu raczej niewyszukane, wystrój wnętrz nie porażał estetyką, a jednak to wszystko trwało, jakby wbrew prawom rynku.

Dziś z dużą przyjemnością przyjęłam widok Bazylii w pobliskiej Pielgrzymce. Kto by pomyślał, że w wiosce, gdzie turystyka nie ma pewnie racji bytu, może powstać i funkcjonować wcale niezła knajpka. I to wcale nie mordownia. Czyżby był to jakiś znak, że zmienia się mentalność naszego narodu i wypad do pizzerii czy restauracji śmiało już może zastąpić niedzielny rosół u teściowej?

Pojechałam do Bazylii właśnie w niedzielę, ciągnąc za sobą raczej niechętną wyprawie rodzinę. Moi odważni mężczyźni prawdopodobnie bali się eksperymentu. Dzieciaki skusiłam pizzą, męża sterroryzowałam. Miałam obawy, czy nie zlinczują mnie później po wyjściu z restauracji, ale okazało się, że taki rodzaj odwetu muszą zostawić sobie na inną okazję. Już na samym wstępie ulegliśmy wszyscy urokowi wnętrza Bazylii. Co tu dużo mówić: jest miło, czysto i przytulnie. Łososiowa barwa lokalu, liczne reprodukcje na ścianach, kompozycja w witrynie, kwiaty (całkiem żywe) na barze i już mniej żywe na stolikach. Duży plus. Gorzej z zapachami. Widoczne jest jakiś problem z wentylacją, bo siedzący na sali czują wyziewy z garnków w kuchni. Tu minus.

Zamówiliśmy dwie pizze: cztery pory roku i diabelską – to dla młodzieży. Dla nas zestaw obiadowy nr 1 i sałatkę farmerską. Do tego kawę. Z rozczarowaniem przyjęliśmy brak zup w menu. Na realizację zamówienia czekaliśmy standardowo, kilkanaście minut. W tym czasie oddałam się pasji lustrowania ścian. Odkryłam na jednej z nich pamiątkę z otwarcia knajpy – wierszowany list gratulacyjny podpisany przez samego Starostę a na dodatek jeszcze dwóch panów, których nazwiska dużo znaczą w okolicy. No, no – widać, że Bazylia ma możnych promotorów. Od razu poczułam się jak jeden z vipów. Zwiedzanie przerwała mi obecność kawy na stoliku. Przyznam, że dobra była. Cappuccino jak się patrzy, na dobrym europejskim poziomie, z pianką, która nie opadła, choć kawy już nie było J

Potem przyszło jedzenie. O Boże, zawołało coś w moim duchu, kiedy zobaczyłam wielkość porcji. Jak dla chłopa wielkorolnego. Nawet pizzożerne małolaty nie mogły sobie poradzić z ilością dobra na talerzu. Ja skapitulowałam w połowie zestawu obiadowego nr 1. Sama jestem sobie winna. Mogłam czytać menu ze zrozumieniem, a tam jak byk było: frytki, szaszłyk, gyros, kotlet mielony i zestaw surówek. Pewnie i wytrwałabym do końca, ale mięso było trochę za suche i słabo doprawione. Może zamiast inwestować w ilość, lepiej zadbać o dobór przypraw?  Podziwiałam męża, który wchłonąwszy swoją sałatkę (również z mięsem), nie protestując nadmiernie, posilił się jeszcze moim szaszłykiem.

Wyszliśmy z Bazylii na pewno syci. Lżejsi w portfelu o ponad 70 złotych. I zadowoleni, że nieopodal Złotoryi narodziła się nowa świecka tradycja. Jeszcze może niedoskonała, ale na pewno z szansą na sukces.

 

 

Iwona Pawłowska

Ten wpis został opublikowany w kategorii Felieton. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *