Spacer z Baciarem dostarczył mi dziś wiedzy, że koniki polne mogę znaleźć kilometr od domu, tylko muszę mieć aparat ze sobą, bo inaczej zdjęcia nie wyjdą :). Ale wędrówki z psem fotografowaniu nie sprzyjają, gdyż trzymanie rozwydrzonego bydlaka na smyczy czasami nawet obiema rękami, sprawia, że potrzebowałabym jeszcze zapasowych kończyn, aby użyć aparatu. A tego to raczej nie doczekam w obecnym wcieleniu. Może dopiero po reinkarnacji :).
Znalazłam za to dziś w ogrodzie a konkretnie w malinowym chruśniaku (jak z Leśmiana) pająka – giganta o odwłoku szerszenia. To monstrum na szczęście, chyba z racji swych gabarytów, ruchliwe nie było i dało się podejść, co wykorzystałam w całej rozciągłości 😉 A potem z ciekawości, kto zacz?, sięgnęłam po kompendium wiedzy (i to wcale nie Google, tylko atlas owadów). I okazało sie, że miałam do czynienia z tygrzykiem z rodziny krzyżakowatych, który (jako gatunek) całkiem niedawno przywędrował z południa Europy w nasze gościnne polskie progi. Przy okazji rozwiązałam zagadkę, gdzie podziały się moje koniki polne. W brzuchu tego potwora! Otóż żywi się on przede wszystkim właśnie MOIMI modelami. Wstrętny typ.
A skoro już chwyciłam za książkę o owadach to wiem, że „słoń ze skrzydłami” nazywa się wojsiłka, tak zwana „muchoosa” (moje określenie), nie ma polskiej nazwy, „zielone z pancerzem” to drapieżny odorek zieleniak, a „afrykańska maska” zwana jest kowalem bezskrzydłym. Pary kowali są regularnie napastowane przez wolne samce, które metodycznie sprawdzają determinację samców sparzonych – głosi moja książka. Można powiedzieć – jak w życiu!
eeee… nie dla mnie takie rozkosze… 😛
Jak dorośniesz, to dopiero docenisz urok natury 🙂