Bośniacki ślad

j015

O tym, że Ziemie Zachodnie zamieszkują dziś potomkowie przesiedleńców zza Buga, wie każdy. Wystarczy obejrzeć klasykę polskich komedii „Sami swoi”, by mieć przynajmniej ogólny obraz powojennej migracji i jej skutków. Jednak nieliczni mają świadomość, że drogi na nasze ziemie prowadziły nie tylko ze Wschodu. Swoje miejsce do życia znaleźli tu i Łemkowie i Grecy i przybysze z dawnej Jugosławii.

Stamtąd, a konkretnie z Bośni, 63 lata temu przyjechał Stanisław Marecki, mieszkaniec pobliskich Uniejowic, który dzieli się swoją trudną historią. Dzieje rodziny opowiada po raz pierwszy tak dokładnie, bo wcześniej miał wrażenie, że nikogo one nie interesują, a raczej nudzą.

Sam mówi, że brakuje mu wielu klocków do układanki o jego rodzinie i początku pobytu przodków w Jugosławii. Ma żal do rodziców, że kiedy mogli, nie przekazali mu tej wiedzy. Słyszał jedynie, że protoplaści rodu pojawili się na terenie Jugosławii w czasach zaborów. Przyjechali z Małopolski, z zaboru austriackiego.

W tamtych czasach wielu Polaków rozjechało się po świecie, by szukać łatwiejszego chleba i wolności. Prapradziadkowie Staszka opuścili Galicję wozami zaprzężonymi w woły. Jechali jak koczownicy do swojej ziemi obiecanej. A faktycznie władze austriackie roztaczały przed Polakami wizję niezaludnionych połaci dalekiego kraju. Na miejscu okazało się, że ten raj to hektary lasów, które najpierw trzeba wykarczować, by potem postawić sobie domy. I tak żyli, rąbiąc las, wypalając węgiel drzewny, a potem, kiedy udało się wygospodarować ziemię uprawną, siali i zbierali proso. Mieszkali w wiosce wśród takich jak oni. Oprócz Polaków żyli też tam Jugosłowianie i Ukraińcy. Z rozrzewnieniem Staszek wspomina wieczory, kiedy młodzież siadała przed domami i śpiewała melodyjne pieśni. Nie było wtedy ani radia ani telewizji, więc rozrywkę stanowiły te wieczorne koncerty.

W tym czasie przez świat przetoczyła się pierwsza (tej z racji wieku nie pamięta), a potem druga wojna światowa. Od 1941 roku (atak faszystów na Jugosławię) coraz ciężej żyło się rodzinie Stanisława i innym Polakom w wiosce Szeliszcze. Nie tylko bieda im doskwierała, ale przede wszystkim utarczki miedzy różnymi oddziałami wojskowymi (ustaszami, czetnikami i domobranami). Polacy, by bronić się przed atakami band, sami tworzyli swoją partyzantkę. Stanisław z dużym przejęciem opowiada historię, która zaważyła na jego losach i całej rodziny.

Kiedy mieszkańcy wioski jechali na targ do miasta z płodami rolnymi i rakiją, nie mogli być sami. To groziło napadem i utratą towaru a nawet życia. Zwykle zbierali się w większe grupy i tak wspólnymi siłami docierali do miasteczka. Aż do tego dnia, który zmienił wiele w życiu Staszka. Jego krewni jechali do Gradiszki. Musieli przeprawić się furmankami przez rzekę. Kiedy dotarli na ląd, czekała już na nich banda czetników. Zaczęła się rzeź. Wybito starszych, a dziewczęta zaciągnięto w zboże, zgwałcono, a potem okrutnie zmasakrowano. O bestialstwie czetników niech świadczy fakt, że ciotkę Staszka zgwałcili a potem rozerwali końmi. Mama chłopca, widząc, co się dzieje, wskoczyła do rzeki Urbas, aby odebrać sobie życie, by nie zginąć w męczarniach z rąk czetników. Jednak śmierć nie była jej pisana. Długa suknia nabrała powietrza i jak balon uniosła ją na wodzie. Przedostała się na drugi brzeg rwącej rzeki i, mimo że strzelano do niej, dotarła do wioski. Tam zaalarmowała Polaków. Ojciec Staszka, który był jednym z polskich partyzantów, zwołał ludzi, by rozprawić się z bandą. Odwet nie był trudny, bo kiedy Polacy znaleźli napastników, ci upici zrabowaną rakiją, spali. Ponownie doszło do masakry. Śmierć i hańba mieszkańców wioski została pomszczona, ale towarzysze zamordowanych czetników zaprzysięgli zemstę.

Stanisław miał wtedy osiem lat. To był jego dzień imienin. W domu rodziców (jedynym murowanym w całej wiosce) bawiło się mnóstwo ludzi. Staszek dostał w prezencie małego, żywego zajączka. Kiedy zwierzę uciekło do ogrodu, chłopiec pobiegł go złapać, wtedy zobaczył nadjeżdżających czetników. Wpadł do domu i zaczął krzyczeć, że nadchodzi niebezpieczeństwo. Tak uratował życie wielu ludziom. Większość domowników i gości uciekła. Wyskakiwali oknami i wybiegali drzwiami. Został tylko wójt. Może miał nadzieję, że czetnicy nic mu nie zrobią, a może po prostu za dużo wypił. Staszek nie wie. Wie za to, że czetnicy rozstrzelali wójta na oczach ukrytego malca. Chłopiec widział, jak bezwładne ciało osuwa się po drzewie, pod którym postawiono skazańca. Staszek pierwszy raz zobaczył, jak zabijają człowieka. To był przerażające dla dziecka. Widok tej śmierci na długo we mnie utkwił, byłem wylęknięty – wspomina Stanisław. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Został sam, bo rodzice w tym zamieszaniu zniknęli mu z pola widzenia. Na początku zaopiekowała się nim znajoma rodzina Pryśków. Ludzie ci mieli już swoją piątkę dzieci, więc jedno więcej nie robiło różnicy. Jako, że nie było bezpiecznie przechowywać małego uciekiniera, kazali mu mówić, że jest ich synem. Kiedy przyszli prześladowcy, zaczęli wypytywać opiekunów o Stanisława. Byli na tyle zdeterminowani, że aby uzyskać informacje, przykładali Pryśkom pistolet do głów. Wtedy Staszek uciekł. Niestety, podczas ucieczki został postrzelony w nogę. Na początku nawet nie czuł bólu. Biegł aż do utraty przytomności. Kiedy się ocknął, był zlany krwią, która ciekła nie tylko z nogi, ale i podrapanego jeżynami całego ciała. Był tak spragniony, że zlizywał własną krew. Ośmioletni malec znalazł się w lesie. Bał się niesamowicie, bo wiedział, że są tam wilki, a zbliżała się noc. Najrozsądniejsze w jego sytuacji było wdrapanie się na drzewo i przeczekanie tam ciemności. Rano szedł dalej. Był wylękniony, spragniony, głodny. Po drodze jadł liście bukowe i taką małą kwaśną koniczynkę, której nazwy nie pamięta. Poza lasem udało mu się znaleźć czereśnie. Podczas tej długiej wędrówki natknął się na zwłoki żołnierza. Zdjął mu pas (przydał się do przymocowywania do drzew podczas noclegu), buty (wcześniej był na bosaka) i pistolet (chciał dać tacie, by zabił oprawców). Gdy wyszedł na otwartą przestrzeń, strach przed zwierzyną minął, ale zaczął się lęk przed ludźmi. Zawsze wśród nich mogli znaleźć się ci, którzy napadli na wioskę. Nikomu nie wyjawił swojej tożsamości, co z jednej strony chroniło go przed zemstą, ale z drugiej utrudniało odnalezienie rodziców. Żeby mieć co jeść, zatrudniał się do pasania krów, pielenia kukurydzy… Jak sam mówi, przeszedł przez te kilka miesięcy naturalną selekcję. Widocznie natura uznała go za jednostkę silną, bo przetrwał nawet ukąszenie żmii, przeżył upadek z drzewa…Nie miał chwili słabości, nie płakał, nie załamywał się, wiedział, że musi iść dalej, uciekać, bo go dopadną czetnicy.

A w tym czasie rodzice uznali syna za zaginionego. Kiedy nieopodal wioski znaleziono rozkładające się zwłoki dziecka, mieli pewność, że Staś nie żyje. Dlatego, gdy rozpoczęła się akcja repatriacyjna, nie czekali, zabrali ze sobą starszego syna i wyjechali do Polski. Musieli wyjechać, bo bratobójcze walki w Jugosławii przybierały na sile, a oni, jako Polacy, byli szczególnie narażeni na niebezpieczeństwo. Poza tym posłuchali agitacji płynącej z Polski, że czeka tam na nich olbrzymi obszar do zasiedlenia tzw. Ziemie Odzyskane, czyli niczyje. Skusili się. Nie wiedzieli, że wpadną z deszczu pod rynnę – mówi Stanisław.

Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy pozostawionego w Jugosławii chłopca, gdyby nie spotkanie z życzliwym człowiekiem. Mężczyzna wyczuł, co trapi dziecko. W zamian za pistolet i buty (za duże dla malca zresztą) zawiózł Staszka końmi na stację, skąd odjeżdżał jeden z ostatnich pociągów repatriacyjnych. Oddał go pod opiekę Polaków i w ten sposób umożliwił mu późniejsze spotkanie z rodziną. Tak zakończyła się półroczna samodzielna tułaczka Staszka.

W pociągu, w bydlęcym wagonie Staszek spotkał znajomych, którzy powiedzieli mu, że jego rodzice prawdopodobnie już są w Polsce. Droga do nowego kraju trwała kilka tygodni. Dłużyła się niemiłosiernie. Pociąg ciągle stawał na bocznicach, bo przepuszczał ważniejsze transporty. Na szczęście towarzysze podróży zajęli się nim troskliwie. W końcu Polacy jednoczą się w niedoli. Staszek nawiązywał nowe znajomości i przyjaźnie, ale cały czas żył nadzieją spotkania z najbliższymi. Wierzył, że ich drogi się zejdą, bo stacja docelowa pociągów repatriacyjnych z Jugosławii była jedna – Bolesławiec. Stamtąd Rosjanie rozwozili przyjezdnych po okolicy. Kiedy wysiadł w Bolesławcu, uderzyło go ostre powietrze, niemiłosiernie zimne jak dla nieprzyzwyczajonego do chłodu dziecka. Był listopad i leżał już śnieg.

Staszek najpierw w Iwinach znalazł babcię, potem pieszo udał się do Zebrzydowej do ojca i matki, którzy zajęli opuszczony w wiosce młyn wodny. Gdy się spotkali, była i radość i nie brakło łez wzruszenia. Rodzice witali chłopca jak zmartwychwstałego. O tym, że uznali go za zmarłego, dowiedział się dopiero po kilkudziesięciu latach, kiedy pojechał do Jugosławii, do rodzinnej wioski. Wtedy dawni koledzy nie mogli uwierzyć, że on żyje. Przecież ciebie zastrzelili – mówili.

Jak wyglądała nowa Polska po wojnie? Co pamięta z 1946 roku? Stało jeszcze dużo wolnych domów, ale te najlepsze zajęli już wtedy przesiedleńcy zza Buga. Oni pojawili się przecież rok wcześniej. Panowała psychoza, że zaraz wrócą tu Niemcy. Niektórzy wręcz twierdzili, że za miesiąc, dwa, trzeba będzie stąd wyjechać gdzieś, gdzie sytuacja jest bardziej stabilna. Wszędzie kręcili się Rosjanie. W Iwinach zrobili sobie magazyn, w którym trzymali wszystko, co udało się złupić po Niemcach. I meble i kosztowności i konie, krowy…Potem to wywozili do ZSRR. Czego nie dało się zabrać, palili. Kiedyś przyszli do domu Staszka i kazali pokazać meble z Jugosławii, gdy ojciec zapewniał, że nie mają, to uzbrojony Rosjanin wskazał palcem na zgromadzony dobytek: to, to i to zabieramy. Nikt nie śmiał protestować, bo jednak życie było cenniejsze. Ojciec Staszka nie mógł sobie poradzić z podatkami, czyli kontrybucjami. Zdarzały się przypadki, że za nieoddanie 5 kilogramów żyta (równowartość litra wódki) zamykano rolnika w więzieniu. Władza była bardzo bezwzględna. Wtedy rodzice Staszka żałowali, że opuścili Jugosławię, ale odwrotu nie było. Choć młyn pracował dzień i noc, i tak nie zarabiał na rodzinę. Ojciec rozstał się zatem ze wspólnikiem i przeniósł do Lubkowa, gdzie znalazł inny młyn nadający się do uruchomienia. W tej miejscowości Staszek zaczął chodzić do szkoły. Do pierwszej klasy uczęszczał tylko pół roku, gdyż był zbyt wyrośnięty i zaraz przerzucono go poziom wyżej. Kiedy skończył trzecią klasę, podatki wykończyły rodzinę i ojciec oddał państwu młyn. Wtedy zaczęli uprawiać ziemię. Staszek zaraz po szkole szedł z końmi w pole. Co dziwne, oddałby wtedy wszystko, by móc się dalej uczyć (dzięki uporowi chłopca udało mu się skończyć szkołę). Ojciec na siłę chciał z niego zrobić rolnika, wbrew woli dziecka. Syn wyrywał się ze wsi. Kiedy nadarzyła się okazja, znalazł, jako młodociany, pracę w kopalni. Nawet złożył dokumenty do szkoły górniczej z internatem. Ale gdy listonosz przyniósł zawiadomienie o przyjęciu Staszka do szkoły w Bolesławcu, rozeźlony ojciec zaczął krzyczeć: A w polu to kto będzie robił?! Czytać i pisać umiesz, to ci wystarczy. I wrzucił list do pieca. Tym chciał przekreślić nadzieję chłopaka, że wyrwie się do miasta. Staszek był jednak uparty. Udało mu się ukończyć kurs kierowców i zdobył zawód mechanika, potem też blacharza – lakiernika. Skończył też kurs pedagogiczny, by kształcić adeptów rzemiosła. Mówi, że uczył się przez całe życie, bo skoro początki były trudne, to trzeba było wszystko kiedyś nadrobić. Chciałem po prostu wyjść na ludzi – mówi.

W latach osiemdziesiątych pojechał po raz pierwszy po repatriacji do Jugosławii. Po domu jego rodziców nie został ślad. Stała jeszcze tylko stodoła budowana przez jego dziadka. Kilka lat temu jego siostrzeniec – Jacek przywiózł z rodzinnej wioski Staszka kawałek cegły. Tej samej, którą przed kilkudziesięciu laty wypalał ojciec, by zbudować jedyny w okolicy murowany dom. To jedna z niewielu rzeczy poza zdjęciami, która w materialny sposób łączy Stanisława Mareckiego z Jugosławią. Paradoksem jest fakt, że Staszek ciągle zameldowany jest w wiosce, z której wyjechał na zawsze 63 lata temu.

 

Iwona Pawłowska

 

dziękuję Jackowi Koziełowi za pomoc w zgromadzeniu materiału

Ten wpis został opublikowany w kategorii Reportaż. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *