Dookoła stołu i świata

 

Tradycyjnie, jak co roku lepienie uszek skończyło się bólem kręgosłupa, a poszukiwanie stojaka pod choinkę – fiaskiem. Niezmiennie, jak co roku, mam wrażenie, że święta to czas kultu jedzenia. Produkuje się go w hurtowych ilościach, opadając z sił, a potem wmusza w siebie lub innych, bo przecież nie może się zmarnować. I znowu po świętach przyjdzie opamiętanie, gdy waga pokaże brutalną, trudną do akceptacji liczbę kilogramów nabytych. Dlatego zamiast opychania się ciastem, sałatkami, szynką, pierogami i karpiem polecam lekturę nowego Echa, które wczoraj się narodziło 🙂 A w nim mój tekścik o podróży dookoła świata (nie mojej, niestety).

 

 Dookoła świata

 

Paweł Bielecki – złotoryjanin, obecnie student wrocławskiej uczelni i jego przyjaciółka Magda Kostyszyn planowali jechać podczas wakacji na Ukrainę, jednak los zrobił im niespodziankę – wygrali wycieczkę, która dała im szansę na dłuższą podróż – dookoła świata. Magda i Paweł stworzyli filmik reklamowy dla jednej z wiodących marek kosmetycznych w Polsce i wygrali dwa bilety na 10 przelotów. Teraz tylko trzeba było dokonać drobnej korekty wakacyjnych planów…

 

 

 

Iwona Pawłowska: Jak wyglądały Wasze przygotowania do wyprawy? Mieliście jakąś koncepcję podróży?

Paweł Bielecki: Na przygotowania mieliśmy około 1,5 miesiąca, czyli dość mało – zwłaszcza na zebranie środków na podróż, do tego dochodziło „zwolnienie” się z otaczających nas obowiązków. Plan? Nie było żadnego planu, otrzymaliśmy możliwość 10 lotów. To, gdzie polecimy, wybraliśmy już sami. Oczywiście nie mogliśmy wybrać krajów bardziej egzotycznych z prostego powodu – niektóre szczepienia trwają 3 miesiące, a w naszym przypadku wiadome było, że nie mamy aż tyle czasu na przygotowania. Innym razem na pewno już będziemy bardziej przygotowani

 

I.P: Skąd wzięliście środki na zorganizowanie wyprawy?

P.B: Zebraliśmy wszystkie nasze oszczędności, udało nam się pozyskać kilku sponsorów. W ruch poszedł także portal allegro i pozbyliśmy się wielu – jak się później okazało – niechcianych rzeczy, które tylko łapały kurz. Prawda jest taka, że jak się chce, to pieniądze zawsze się znajdą

 

I.P: Co było najtrudniejsze podczas przygotowań do podróży? Były takie momenty, że wątpiliście w pomyślność całego przedsięwzięcia?

P.B: Zwątpienie? To uczucie jest nam obce w życiu, a tym bardziej przy planowaniu podróży. Wątpiąc zakładamy już, że się może coś nie udać, więc po co to robić? Otrzymaliśmy szansę takiej podróży i za nic jej nie chcieliśmy zmarnować i tego nie zrobiliśmy.

Magda Kostyszyn: Wszelkie chwile zwątpienia, że może się nie udać, że nie zdążymy uzbierać pieniędzy itd. odsuwaliśmy jak najdalej od siebie…

I.P: Nie baliście się nieznanego?

P.B: Z reguły zawsze idziemy na żywioł. Bardziej niż my bała się nasza rodzina czy znajomi i to oni powodowali, że czasem sytuacja mogła rodzić jakiś stres. Kiedy już wpadliśmy w wir tej podróży, nie było czasu na strach przed nieznanym. Intensywność każdej godziny była jak kokaina.

M.K: Dosyć często zadawane nam jest to pytanie. Oczywiście, że się nie baliśmy. Byliśmy już raz wcześniej na wycieczce w Stanach, na własną rękę, bez pomocy biur podróży jeździliśmy na inne zagraniczne wycieczki… Obawiać to można się jedynie własnej wyobraźni, że nie podoła ogromowi, pięknu…

 

I.P: Kiedy rozpoczęliście podróż?

M.K: Podróż rozpoczęła się tak naprawdę na miesiąc przed tym prawdziwym wyjazdem. Wszelkie przygotowania, objazd sklepów, objazd potencjalnych sponsorów – to było wykańczające. Podróż oficjalnie zaczęliśmy 28. lipca na lotnisku Okęcie w Warszawie skąd udaliśmy się do Nowego Yorku.

I.P: Dlaczego chcieliście rozpocząć objazd świata od Nowego Yorku?

P.B: Pierwszy przystanek miał być formą rozgrzewki przed całą podróżą, więc wybraliśmy miejsce już nam w jakiś sposób znajome. Jako, że dwa lata wcześniej byliśmy w Nowym Jorku, podróż do tego cudownego miasta była czystą przyjemnością. Dni spędzone w Central Parku, wędrowanie po wiecznie rozbudzonym mieście, były chwilami spędzonymi wręcz idealnie. Nowy York ma to do siebie, że może zaskoczyć w każdej chwili, jako że wszędzie chodziliśmy na pieszo (nasza zasada – po co podróżować metrem skoro widzi się tam tylko ściany) nieraz trafialiśmy na liczne niespodzianki.

M.K: W dodatku spotkaliśmy się tam z naszą koleżanką Martą z liceum. Nocna rozmowa w Bryant Park o tych wszystkich latach, kiedy się nie widzieliśmy, była naprawdę świetnym przeżyciem.

I.P: Niespodzianki w nowym Yorku – to brzmi intrygująco. Możecie to rozwinąć?

M.K: Zaczęło się od tego, że przez trzy noce mieszkaliśmy w hostelu w pokoju, w którym nie było zamka. Okazało się bowiem, że nasz pokój jest jednocześnie wyjściem ewakuacyjnym i musiał być otwarty w razie jakiegokolwiek pożaru. Z duszą na ramieniu zostawialiśmy cały swój dobytek, ale na szczęście Stany to nie Polska i nic nam nie zginęło. Raz też zacięliśmy się w windzie w wielkim wieżowcu. Później ze strachu schodziliśmy schodami z 40-go piętra 😀

 

I.P: Jak radziliście sobie ze zmianami stref czasowych?

P.B: W pierwszej części wyprawy (czyli Nowy York, Los Angeles, Honolulu, Nowa Zelandia, Australia) zmiany nie wpływały na nas niekorzystnie. Dopiero w Singapurze zaczęły się małe kłopoty, ale po pierwszej nocy szybko się przestawialiśmy. Większym chyba problemem była zmiana temperatury z 10 stopni na 37 (Australia-Singapur) i odwrotnie z 35 na 5 (Honolulu- Nowa Zelandia)

I.P: Pływaliście w oceanie?

M.K: Moczyliśmy nogi w Pacyfiku na plaży Santa Monica w Los Angeles. Nie kąpaliśmy się tam, bo wbrew pozorom California wcale nie jest taka ciepła. Popływać udało nam się dopiero na Hawajach – woda była cudownie ciepła i nieprzyzwoicie czysta.

I.P: Hawaje naprawdę są takie jak na hawajskich koszulach? J

M.K: Szczerze mówiąc, planując wycieczkę nie myśleliśmy o Hawajach (nie wiedzieć czemu). Zaproponowali nam to organizatorzy, jako przystanek między Stanami a Nową Zelandią. I chwała im za to. Hawaje są dokładnie tak cudowne jak na tych wszystkich filmach… Klimat jest rewelacyjny, bo upał nie jest aż tak bardzo odczuwalny, a już kąpiele w ciepłej wodzie, to raj. Zawiodła może trochę osławiona plaża Waikiki, jest zdecydowanie mała i wąska, a miejscami w ogóle jej nie ma.

I.P: Zdradźcie, czy w Nowej Zelandii widzieliście wioskę hobbitów?

P.B: Hobbiton w miejscowości Matamata to pozycja dość przereklamowana, tak naprawdę prawdziwy fan „Władcy pierścieni” odnajdzie Śródziemie w całej Nowej Zelandii. Tylko wypatrywać hobbitów. Nowa Zelandia to kraj piękny, w którym zakochałem się od razu. Uroczy przestrzenie, świetni pomocni ludzie, pełno zieleni, to prawie raj. Po Nowej Zelandii przemieszczaliśmy się campervanem, który wynajęliśmy od jednej z firm. Jest to najlepszy sposób na zwiedzanie tego kraju, gdyż sieć komunikacyjna jest tam słabo rozwinięta. Podczas tej podróży postanowiliśmy zwiedzić jedynie Wyspę Północną, którą niemal całą objechaliśmy. Najfajniejsze było to, że zatrzymywaliśmy się, kiedy i gdzie chcieliśmy. Raz zaparkowaliśmy naszego campervana nad oceanem i tam spędziliśmy noc, innym razem wybraliśmy się na szalony rajd dookoła półwyspu Coromnadel… Pięknie było.

 

I.P: Na drugiej półkuli panowała wówczas zima. Jak udało sie Wam przestawić z hawajskich klimatów do zimowych chłodów?

P.B: Zima w Nowej Zelandii nie jest tak sroga jak w Polsce, co nie znaczy, że wcale jej tam nie ma. Temperatura utrzymuje się na poziomie 0-10 stopni Celsjusza. My trafiliśmy na końcówkę zimy, więc mieliśmy temperatury od 7 do 15 stopni. W czasie dnia pogoda była zazwyczaj dobra, jedynie przez 3 dni padał deszcz. W nocy, zwłaszcza w górach, czy w okolicach oceanu temperatura spadała do 4-7 stopni. Idąc z łazienki do campervana czasem szczękało się zębami, ale w porównaniu z polską zimą to naprawdę nic…

I.P: Na trasie Waszej podróży znalazła sie również Azja? Jakie miejsca udało się Wam zobaczyć?

M.K: Singapur, Kuala Lumpur (Malezja), Tokio (Japonia). Ale mamy już chrapkę na Tajlandię, Sri Lankę i kto wie, co jeszcze…

 

I.P: Gdzie zwykle nocowaliście?

M.K: Większość noclegów spędziliśmy na couchsurfingu, śpiąc u obcych ludzi, kilka razy spaliśmy w hostelach i hotelach, w Nowej Zelandii spaliśmy w aucie, a w Australii u rodziny.

 

I.P: Wyjaśnij, na czym polega couchsurfing?

M.K: Couchsurfing.com – to strona internetowa skupiająca społeczność, która poszukuje darmowego noclegu na każdym zakątku świata. Tak naprawdę nie chodzi jedynie o bezpłatne miejsce do spania, ale o zdobywanie nowych znajomości, poznawanie nowych kultur od podszewki i dobrą zabawę.

I.P: Słyszałam, że czasami zaskakiwały Was warunki w hostelach. Oczywiście in minus.

M.K: O tak, w Singapurze mieliśmy ciekawa przygodę. Padnięci po podróży i po targaniu bagaży w 35 stopniowym upale (nie wspominam o wilgotności, która dobija tu do 90%) pragnęliśmy spocząć w zarezerwowanym wcześniej hostelu. Po pierwsze znalezienie go nie było łatwą sprawą, bo nie był w ogóle oznaczony i dopiero tubylcy pokazali nam, gdzie iść. A po drugie i po najważniejsze – hostel Frankel okazał się norą, w której nie ma nawet recepcji, a pieniądze wrzuca się do specjalnej skrzynki. Jeszcze przed wejściem do naszego apartamentu ujrzeliśmy pełzającą po suficie dosyć sporą jaszczurkę. Wiedziałam, że ta noc nie będzie łatwa.  I nie myliłam się: najpierw bałam się usnąć, by rano nie zbudzić się z jakimś gekonem na twarzy, potem budziłam się co 15 minut. Poza tym było  strasznie gorąco, ale jak włączyło się klimatyzację, nie dało się spać- chodziła głośno jak czołg.

I.P: Azja jest dla Europejczyków dość egzotyczna. Przeżyliście może jakiś wstrząs obyczajowy?

M.K: Wstrząsem był dla mnie fakt, że ja, biała kobieta stanowiłam atrakcję turystyczną dla Azjatów. No wiecie, coś na zasadzie Afroamerykanin w małej, polskiej miejscowości. Czułam się z tym okropnie, bo o ile można sobie na kogoś zerknąć, czy popatrzeć, to już bezczelne wgapianie się nie było zbyt miłe. Niestety nie mogłam sobie zasłonić niczym twarzy, ani zrezygnować z noszenia szortów, bo cholera, było bardzo gorąco!

 

I.P: Jak smakowała Wam kuchnia azjatycka?

M.K: Kuchnia malezyjska to chyba najlepsza kuchnia, jakiej do tej pory mieliśmy okazję spróbować, a do tego pyszny obiad można zjeść naprawdę tanio. W Singapurze dziwiły nas ceny nabiału, który był bardzo drogi, ale jak wytłumaczyła nam nasza koleżanka Minmin: oni nie mają tam krów 😉

 

I.P: Mieliście jakiekolwiek problemy zdrowotne podczas podróży?

P.B: Oprócz jet-leg’ów nie.

I.P: Jak wyglądały Wasze relacje z tubylcami?

M.K: Zdumiewał luz i czasami niewiarygodna naiwność/niewiedza Amerykanów i Australijczyków, zachwycała pomocność mieszkańców Nowej Zelandii, intrygowała kultura Azjatów. To strasznie fajne uczucie móc przez chwilę popodglądać, jak tam, na końcu świata, żyją nasi rówieśnicy. Muszę jeszcze wspomnieć o kwestii porozumiewania się w języku angielskim. O ile w Stanach nie było z tym większego problemu, choć zdarzało się, że ktoś zarzucił slangiem i mieliśmy niewyraźne miny, to już w Nowej Zelandii bywało różnie. Kiwi’s mają bardzo dziwny akcent, podobnie Aussie’s w Australii. Niby język angielski jest jeden, ale nie do końca. O Japonii, w której nikt nie mówi po angielsku, nawet nie wspominam. Język migowy opanowaliśmy do perfekcji 😉

I.P: Magdo, wyjaśnij mi, jak kobieta, z natury słabsza płeć, znosi podróż dookoła świata? Nie brakowało Ci czasami odrobiny luksusu?

M.K: Byłam dzielna. Najgorsze było dźwiganie bagażu (w sumie 16 kg) oraz kąpanie się w campingowych łazienkach w Nowej Zelandii, a przypomnijmy, że była tam wtedy zima. Zazwyczaj można było zażywać 5-minutowego prysznica, ponieważ tyle czasu leciała ciepła woda.

Oczywiście czasami marudziłam, a to, że w aucie zimno spać, a to, że plecak za ciężki itd., ale jestem twarda i nie znoszę podziału ról ze względu na płeć, więc nie było mowy o byciu słabszym.

I.P: Ludzie, przyroda czy cywilizacja – co Was bardziej intrygowało podczas wyprawy?

P.B: Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Wiadomo, na co dzień żyjemy w „stadzie”, więc większość naszych poczynań odnosi się do ludzi. Kiedy jest ich zbyt wielu, bywa to męczące. Najmilej było nam w Nowej Zelandii, tam równowaga między przyrodą, ludźmi i ogólnie rozumianą cywilizacją była na zdrowym poziomie. Nie mogę nic złego o tym kraju powiedzieć. Może jestem przesiąknięty tym miejscem i gadam jak wściekłe kiwi (ptak z nowej Zelandii), ale naprawdę było tam genialnie. Porównując inne miejsca, intrygowała nas przede wszystkim cywilizacja, kultura, obyczaje.

I.P: Czy w waszej sytuacji powiedzenie: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej jest prawdziwe?

P.B: Staram się wychodzić z założenia mówiącego, że mój dom jest tam gdzie jestem ja. Wiadomo, miło jest wrócić do jakiegoś stałego miejsca pobytu, ale kiedy ma się 23 lata, to powiedzenie jest nieaktualne. Może staje się ono prawdziwsze z wiekiem, ale o tym przekonam się dopiero za parę lat. Świat to już nie greckie polis, to coś bardziej globalnego, podróżowanie stało się tak jasne, jak gwiazdy w lecie, nam pozostaje tylko z tego korzystać.

 

                                                                          Rozmawiała Iwona Pawłowska

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuł - Echo Złotoryi, Wywiad. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *