Dzień cudów

Junior Młodszy, jak to bywa ze złośliwymi potomkami, zachorował w weekend. Gorączka rośnie, Młody jęczy, z sił opada, żelu na włosy nie nałożył – oj źle jest, nie ma wyjścia – trzeba nawiedzić lekarza. Mając bogate doświadczenie w takich przypadkach, już przygotowuję sobie cięta ripostę na zarzuty doktora, że mu w sobotę głowę zawracam. Jadę do przychodni i w myślach powtarzam, co wykrzyczę, jak mnie wkurzy. W przychodni tłumek kłębi się spory. Oj poczekamy sobie! – myślę na tyle głośno, że kolejka patrzy na mnie z zainteresowaniem. Ale ku memu zdziwieniu już za niecałe dziesięć minut wychodzę z Juniorem z gabinetu zaopatrzona w receptę i w bezgranicznie głupią minę. Ta mina to z winy lekarza – zaskoczył mnie. Miły był. I życzliwy. I nawet porozmawiał ludzkim tonem. A jak mu przez przypadek zrzuciłam z biurka papiery, to je pozbierał. Całkiem sam. To było… jak sen :). Dzień cudów – myślę sobie w myślach, czyli tym razem cicho. I idę do apteki. Juniora choroby mają to do siebie, że trochę kosztują (nie tylko nerwów), ale czego się nie robi dla dziecka. Najwyżej w tym miesiącu nie kupię sobie butów ;). W aptece nie ma kolejki. Oho, to chyba ciąg dalszy snu – konstatuję. Za ladą uśmiechnięta młoda farmaceutka, spojrzawszy na receptę, sugeruje: Dam pani tańszy odpowiednik leku. Czemu nie? 7, 50 – mówi. To znaczy, że tyle wynosi kwota na rachunku. Dwa razy pytam, czy dobrze słyszę. I czy na pewno chodzi o złotówki? Na odchodne dostaję jeszcze kilka próbek kosmetyków. Płacę za lek i osłupiała wracam do samochodu, gdzie ledwie zipie Młody. To sprowadza mnie na ziemię i udowadnia, że jednak nie śnię. Mimo wszystko miałam dziś dzień cudów. Tylko boję się, że w ciągu niespełna godziny wyczerpałam cały zapas szczęścia przewidziany dla mnie na rok 🙂

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *