Reatywacja

Po kilku tygodniach borykania się z fanaberiami mojej nowej przegladarki, która nie chciała być kompatybilna w WordPressem wreszcie mogę powrócić na swoją stronę. Co niniejszym czynię. Nadrabiając zaległości, serwuję swoim wiernym czytelnikom nowy tekst z “Echa”: “Drukowane życie”

Zofia Karabczyńska mówi, że gdy ogląda film Sami swoi, to widzi część własnej historii. Była nastolatką, gdy skończyła się wojna i trzeba było pakować dobytek, by opuścić swój raj, który nosił nazwę Podhorce (województwo lwowskie). Kiedy Zofia była dzieckiem, Podhorce liczyły sobie ponad 3 tysiące dusz. Ale nie była to byle jaka mieścina. To piękne i historyczne miejsce – mówi a na potwierdzenia pokazuje fotografie zamku księcia Sanguszki i przytacza popularną wśród mieszkańców Podhorców legendę związaną z okolicznościami chrztu przyszłego zwycięzcy spod Wiednia, urodzonego w Olesku – Jana III Sobieskiego. Gdy Zofia wymawia nazwę swej wsi, dźwięczne „h” wyraźnie zdradza jej kresowe pochodzenie, a intonacja  – ogromny szacunek do miejsca, z którego przed 65 laty wyruszyła na tzw. Ziemie Odzyskane.

Iwona Pawłowska: Jak Pani wspomina czas przesiedlenia?

Zofia Karabczyńska: Przyszli ludzie z gminy i powiedzieli, że musimy się wyprowadzić, bo wszyscy Polacy mają jechać na zachód. Nie wiedzieliśmy dokładnie, dokąd, ale pewne było, że nie możemy w Podhorcach zostać. Mieliśmy w pamięci tragiczne wydarzenia które rozegrały sie nieopodal, pięć kilometrów od nas w Hucie Pieniackiej. To była mała wioska zamieszkana przez Polaków, katolików. Pewnej lutowej nocy Ukraińcy sprzymierzeni z faszystami (SS Galizien) napadli na tę wieś i wymordowali tysiąc dwieście osób.

I.P: Faktycznie, bezpieczniej było opuścić swój dom i szukać szczęścia na nieznanym zachodzie.

Z.K: Pamiętam, jak baliśmy się zostać, ale też ciężko było nam wyjeżdżać. Nastała wczesna jesień, był wspaniały urodzaj. Mieliśmy dwa sady pełne owoców, śliwy, dwanaście drzew czereśniowych…piękny ogródek, o który tak dbaliśmy, podwórko, co tydzień gruntownie zamiatane i jeszcze dla lepszego efektu posypywane piaskiem – taki wtedy był zwyczaj. Ach, żal było opuszczać Podhorce. Szczególnie mamie, babci, dziadziowi…Dziadziuś był murarzem. W latach dwudziestych postawił piękny murowany dom, z prawdziwą podłogą a nie klepiskiem, kryty dachówką. Wtedy to była rzadkość w okolicy. Trzeba zrozumieć, że wszyscy mieliśmy tam własne życie, swoje miejsce, a tu nagle trzeba było je zostawić bez względu na wszystko, co czuliśmy. Dlatego współczuję Niemcom, którzy musieli porzucać dorobek swojego życia i opuścić Dolny Śląsk.

I.P: Co wolno wam było zabrać ze sobą w podróż na zachód?

Z.K: A co można przewieźć na wózeczku, ciągnąc go 20 kilometrów do stacji? Ładowaliśmy, to, co mieliśmy najcenniejszego. Były skrzynie, odświętne ubrania…Rosjanie nie ograniczali nam ilości bagaży, ale przecież sami wiedzieliśmy, że wszystkiego nie da się zabrać. Ukraińcy przychodzili do nas zanim wyjechaliśmy i za bezcen, czyli na przykład za jajka, kupowali od polskich rodzin meble i inne wartościowe sprzęty.

I.P: Jak wyglądała podróż?

Z.K: Jechaliśmy sześć tygodni ze Złoczowa. Niech pani sobie to wyobrazi – sześć tygodni! W wagonach bez dachu – lorach. Mężczyźni przykrywali jakimiś szmatami górę, bo już robiło sie zimno, ale niewiele to pomagało. W każdym takim wagonie jechały trzy rodziny. Nasza liczyła sześć osób. Podróżowaliśmy w towarzystwie kur i kota. Jak dojechaliśmy do Gliwic, to nie mogłam zejść z wagonu. Moja spódnica uszyta z samodziału była tak ciężka od wilgoci. Był już październik, pierwsze przymrozki, a Niemcy dopiero kopali ziemniaki. W Gliwicach przepakowano nas do kolejnych wagonów, bo te rosyjskie miały inny rozstaw kół i nie mogły dalej jechać. Z Gliwic pojechaliśmy do Jeleniej Góry. Trwało to kolejny tydzień. Pewnie pani się dziwi, dlaczego tak długo jechaliśmy? Trzeba było przepuszczać transporty wojskowe, szczególnie radzieckie, bo Rosjanie łupili dom po domu i wywozili z zajętych ziem wszystko, co się w ich kraju mogło przydać. Ale w końcu udało nam się dojechać do Jeleniej Góry. Stamtąd wojsko rozwoziło nas po wsiach, w których mieliśmy zająć niemieckie domy. Tym razem podróżowaliśmy wozami konnymi.

I.P: Na początku mieszkała Pani w Lubomierzu.

Z.K: W Lubomierzu wyznaczono naszej rodzinie taki duży haus, miał chyba 250 lat (już dziś nie istnieje). Był to budynek mieszkalny z wielką kuchnią, chlebowym piecem i sienią, z której od razu przechodziło się do stajni. Wszystko było inaczej niż u nas. W tym domu żyła w niemiecka sześcioosobowa rodzina. Mieliśmy z tymi Niemcami przez pewien czas mieszkać. Na szczęście w szkole uczyłam sie języka niemieckiego i mogłam sie z naszymi przymusowymi sąsiadami trochę porozumiewać. Byłam taką dolmetscherin. Nasze wspólne bytowanie trwało chyba pół roku.

Wtedy zobaczyłam prawdziwą biedę. Wbrew temu, co mówiono nam na wschodzie, tu było gorzej niż na kresach. Ci Niemcy jedli na okrągło ziemniaki w obierkach i milch-zupe, czyli taką zalewajkę na chlebie. Co prawdą u nas na wschodzie nie było bogato, bo przecież jak jeden front przeszedł, to zaczynał się następny a Rosjanie grabili nas bez przerwy, ale jednak nie zaznaliśmy takiej nędzy. A Niemcy chodzili naprawdę głodni.

I.P: Jak Niemcy traktowali osadników ze wschodu? Odczuwaliście wrogość z ich strony?

Z.K: Oni byli spokojni, chyba się bali. Przecież też przeszli gehennę. „Nasi” Niemcy nazywali się Seifert. Na froncie wschodnim stracili dwóch synów. Cztery córki ciężko pracowały na 25 hektarowym gospodarstwie. Te młode dziewczyny musiały wyręczać starych rodziców, więc same orały pole bykiem, a niemiecki rząd wszystkie plony zabierał na kontyngenty. Co z tego, że mieli dwa konie, trzy krowy i stodołę pełna zboża, jak to wszystko należało do rządu. Najpierw jednego a potem drugiego, bo po jakimś czasie od naszego przyjazdu, wpadli Rosjanie i skonfiskowali zwierzęta, zostawiając jedną krowę i byka do orania pola. Reszta była trofiejna! Nawet wywozili snopy niemłóconego zboża.

My, jak przyjechaliśmy na zachód, staraliśmy się żyć z Niemcami normalnie. Przywieźliśmy trochę smalcu, maki, kaszy, to dzieliliśmy się z nimi. Pomagaliśmy też im w kopaniu kartofli. A wiosną następnego roku wywieziono naszych Niemców i zostaliśmy sami.

I.P: Co Panią szczególnie zaskoczyło na zachodzie?

Z.K: Zaskoczyło mnie, że ten świat nie wygląda tak, jak opowiadali Niemcy, którzy będąc u nas na wschodzie rozprawiali o bogactwie i cywilizacji swojego kraju. No, na pewno kultura Niemców stała na wyższym poziomie niż Rosjan, którzy w tamtym czasie często napadali, gwałcili, rabowali. To były straszne chamy.

Natomiast Niemki wyglądały bardzo elegancko, do kościoła chodziły ubrane w ładne sukienki, na głowach nosiły kapelusze…Dużym zaskoczeniem było też kino, które funkcjonowało w tej małej mieścinie, w której nas osiedlono. Moja babcia i dziadzio mogli pierwszy raz zobaczyć film na dużym ekranie. Pamiętam, jak babcia bała się pociągu, który w jej rozumieniu miał zaraz wyjechać z ekranu.

I.P: Jak to się stało, że w konsekwencji trafiła Pani do Złotoryi?

Z.K: Mój wujek, który był technikiem, kreślarzem w kamieniołomach, również przesiedleniec ze wschodu, ściągnął mnie do Złotoryi. Przyjechał pewnego dnia do Lubomierza, gdzie już trzy miesiące pracowałam w Urzędzie Miejskim jako maszynistka, i mówi: Zostaw tę pracę i jedź ze mną do Złotoryi. Twoje kuzynki tam pracują, będzie ci raźniej, a może znajdziesz jakąś szkołę dla siebie. Tak mnie namawiał, że pojechałam i …już nie wróciłam. Za kilka dni kuzynka zaciągnęła mnie do Urzędu Miejskiego, żebym zapytała o możliwość zatrudnienia. Szczęśliwie okazało się, że brakowało ludzi do pracy i zostałam przyjęta. Musi pani wiedzieć, że wtedy [1946 rok – IP] w Złotoryi zaczął sie duży ruch ludności. Było 3,5 tysiąca Niemców, z różnych stron przyjeżdżali Polacy. Jedni wracali z obozów, inni z wojska, przybywały transporty przesiedleńców ze wschodu, zjeżdżali się też ludzie z innych krajów.

I.P: Jak wtedy wyglądała Złotoryja?

Z.K: Brzydko. W Rynku gdzieniegdzie stały jeszcze całe domy. Ostały się niskie żydowskie budynki, które stały w tym ciągu, gdzie teraz jest księgarnia. Aż do ulicy Bohaterów Getta Warszawskiego. Od ulicy Solnej do Piłsudskiego ciągnęły się ruiny. Całe były tylko piwnice. Pamiętam, jak pewnego razu inkasenci z Urzędu Miejskiego poszli i wyciągnęli z piwnicy jednego z budynków (tego narożnego, gdzie teraz jest salon komputerowy) całe kosze artykułów piśmiennych: ołówków, piór, atramentu, papieru Okazało się, że trafili do ocalałego magazynu zniszczonego sklepu papierniczego. Tak się wtedy cieszyliśmy z łupu, bo nam ciągle brakowało papieru, i przyborów do pisania.

I.P: Wspomniała Pani o domach żydowskich. Dużo Żydów mieszkało zaraz po wojnie w Złotoryi?

Z.K: Dużo. Wielu z nich właśnie przyjechało do Złotoryi. Uciekali ze Związku Radzieckiego. Tu tworzyli swoje sklepy. Trzeba przyznać, że mieli najlepszy towar i głowę do handlu. Najszybciej dorabiali się samochodów, którymi rozwozili towary. Pamiętam też jeszcze żydowski cmentarz, przy dzisiejszej ulicy Wyszyńskiego. Nawet uczestniczyłam w jednym pogrzebie. Chłopak powiesił się z nieodwzajemnionej miłości. Pochowali go w prześcieradle, na siedząco. Żydzi mieli w Złotoryi też swoją szkołę. Mieściła się na Basztowej. Prowadziła ją Gienia Brandstein(?). Dość szybko Żydzi opuścili Złotoryję i przenieśli sie do Legnicy. Tam mieli lepsze warunki do handlu i robienia interesów.

I.P: Wróćmy do Pani zajęcia. Gdzie wówczas mieścił się magistrat?

Z.K: Na początku w budynku szkoły nr 1, a kiedy ja przyjechałam do miasta, to na ulicy Basztowej – tu, gdzie teraz jest ZUS. A stołówkę mieliśmy w budynku dzisiejszego Bakalarusa. Tam jedliśmy obiady za 30 złotych. To tyle ile, w okresie próbnym płacono mi za miesiąc pracy (wtedy jednak stołowałam się za darmo). Najpierw musieli poznać się na mnie, czy w ogóle coś umiem, mając tylko siedem klas szkoły podstawowej. A kiedy przeszłam próbę, zatrudniono mnie już na pełny etat w Zarządzie Budynków Mieszkalnych.

I.P: Na czym polegała Pani praca?

Z.K: Pobierałam czynsz. Byłam zaawansowaną urzędniczką. Wtedy zaczęły się wywózki Niemców na zachód, Polacy zasiedlali ich lokale i my, urzędnicy, administrowaliśmy tymi budynkami. Pracując, jednocześnie uczyłam się. Poszłam do szkoły zawodowej. Mieściła się ona przy ulicy Konopnickiej. Mieliśmy tam świetnych profesorów, jeszcze ze szkoły lwowskiej. Jednemu z nich udało mi się nawet załatwić mieszkanie na ulicy Ceglanej, czyli dzisiejszej Klasztornej. Sama mieszkałam wtedy na ulicy Cmentarnej. Codziennie rano, idąc do pracy przechodziłam przez ulicę Nowotki (dziś Piłsudskiego), a tam po lewej stronie mieściła się piekarnia. Przy drzwiach stał zawsze młody, przystojny chłopak…

I.P: To był Stefan?

Z.K: Tak, to był mój przyszły mąż. Przyjechał do Złotoryi w 1947 roku z Zachodu. Tam służył w armii i po przyjeździe do Polski był traktowany z podejrzliwością. Przecież nie służył w tym wojsku, co trzeba. Należał do jednostki uformowanej w Rumunii, a walczącej potem u boku Francuzów. Po aneksji Francji przez Niemcy, Stefan uciekł do Anglii. Dlatego też po powrocie do Polski nikt nie chciał go zatrudnić. Wszyscy się bali. Poza bratem, który zatrudnił go jako sprzedawcę w piekarni. I właśnie w drzwiach tej piekarni Stefan stał rano i uśmiechał się do mnie, kiedy biegłam do pracy. Zwykle udawałam, że go nie widzę. Takie wtedy były zwyczaje. Dziewczyna musiała być skromna i mieć swój honor.

I.P: Długo trwała ta zabawa w „niewidzenie”?

Z.K: Cały rok musiał mnie adorować. Oczywiście w ciągu tego roku zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Pierwszy raz spotkaliśmy się na majówce w małym kościółku. A potem nawet chodziliśmy ze znajomymi do parku miejskiego (wtedy jeszcze była tam restauracja) lub na boisko grać w piłkę. Kiedyś Stefan przywiózł takie pyszne francuskie ciasteczka, które upiekła jego mama i powiedział, że ona chce mnie poznać.

I.P: Jak wypadło spotkanie z przyszłą teściową?

Z.K: Chyba dobrze, bo zostałam zaakceptowana. Po roku odbył sie nasz ślub. Wychodziłam za mąż 5 sierpnia 1948 roku.  Ale nie w Złotoryi, tylko w Lubomierzu. Nie wiem, czy pani widziała, ale tam jest taki piękny kościółek. Ubrana byłam w nową sukienkę, uszytą przez krawcową, ale welon miałam pożyczony od koleżanki, która wcześniej wychodziła za mąż. Wyglądałam jak królewna. A Stefan miał granatowy, piękny garnitur.

I.P: I zaczęło się dorosłe życie.

Z.K: Tak. Zamieszkałam z mężem na Sienkiewicza. Zrobiłam technikum ekonomiczne, zaczęłam pracę w księgowości….Coraz lepiej sobie radziłam w życiu zawodowym. A potem rozpoczęła się moja przygoda z drukarnią. Za Niemców w Złotoryi było aż pięć drukarni. Jedna z nich, ta „moja”, znajdowała się na Nowotki w oficynie, na parterze było biuro, a na pierwszym piętrze zecernia. Z tyłu była dobudówka z maszynownią. Strasznie to prymitywnie wszystko wyglądało.

Na początku byłam p.o. kierownika, bo już miałam po technikum przygotowanie do pełnienia tej funkcji. Tym bardziej, że również skończyłam w tym czasie szkołę poligraficzną w Warszawie. Po roku dostałam nominacje na kierownika drukarni. Był 1950 rok, miałam już dziecko.

I.P: Co w latach pięćdziesiątych najczęściej drukowano w Złotoryi?

Z.K: Przede wszystkim druki akcydensowe. Na takie druki biurowe było największe zapotrzebowanie. Z naszej drukarni wychodziły też czterokolorowe afisze. Nie brakowało też zamówień na druki ozdobne. Wiem, że przed moim przybyciem do drukarni wydawano nawet gazetę lokalną, ale nie pamiętam, jaki miała tytuł.

I.P: Dużo ludzi pracowało pod pani kierownictwem?

Z.K: Na początku pracowało 18 osób, a kiedy odchodziłam na emeryturę – 96. Kiedy zaczynałam pracę, wszystko składało się ręcznie, każdą czcioneczkę z osobna. Potem tworzyło się z tego wiersze a z nich dopiero szpalty. Było to bardzo prymitywne. Miałam na stanie poniemieckie maszyny z 1903 roku. Największe problemy mieliśmy jednak wtedy z lokalem. Był za mały, wszystko się waliło, nie można było wprowadzić tam większej ilości nowocześniejszych i cięższych maszyn. Akurat wtedy dostałam linotyp, grafopresy, gilotynę…

I.P: I trzeba było szukać nowych pomieszczeń?

Z.K: Nie widziałam innego wyjścia. Akurat wtedy zwalniał się budynek browaru naprzeciwko małego kościoła. Miałam nadzieję, że uda mi się go przejąć na nową drukarnię. Zaczęłam się skrzętnie wokół tego kręcić. Jednak pojawiły się trudności. Pani Mrozek – sekretarz PZPR w Złotoryi – obiecała ten lokal spółdzielni usługowej. Nie dałam za wygraną. Poszłam na sesję rady miejskiej, bo byłam wtedy radną, i wystąpiłam  oficjalnym wnioskiem o przekazanie budynku dla drukarni. Byłam już po rozmowie z dyrekcją w Legnicy i miałam ich błogosławieństwo. Zaczęłam przekonywać władze, że porządna drukarnia w mieście to prestiż i z punktu widzenia politycznego również korzystna rzecz. Urząd w Złotoryi przychylił się do mojej prośby, ale ostateczna decyzję miał podjąć komitet wojewódzki PZPR w Legnicy. 

I.P: Bardzo upartyjniona to była decyzja.

Z.K: Tak, a ja byłam bezpartyjna. Mimo wszystko udało mi się osiągnąć sukces. Legnica wyraziła zgodę. Wtedy pomyślałam sobie, że zaraz przeprowadzę maszyny do nowego lokalu i ruszymy pełną parą. Ale przyjechali budowlańcy z Wrocławia i powiedzieli, że nie pozwolą mi na uruchomienie drukarni, bo budynek tego nie wytrzyma. Stropy i dach były w złym stanie, belki podziurawione przez korniki wyglądały jak sito. Stwierdzono po ekspertyzie, że musimy budynek rozebrać i postawić w to miejsce nowy gmach. Na szczęście moja dyrekcja we Wrocławiu dysponował wówczas dużymi pieniędzmi i pomysł z budowaniem drukarni w Złotoryi od podstaw zaakceptowała. Ściągnęliśmy inżynierów z politechniki we Wrocławiu, oni zrobili dokumentację, projekty. Trwało to chyba z pół roku. Potem zaczęły się problemy. Najpierw trzeba było sprowadzać saperów, by wysadzili komin dawnego browaru. Musiałam przekonać proboszcza Jakubowskiego, że kościół podczas eksplozji na pewno nie ucierpi. Na szczęście uwierzył. I słusznie. Potem, kiedy ciężarówki wywoziły gruz z rozbiórki, pod ciężarem jednego auta zapadła się jezdnia koło bramy kościoła. Ujawniły się wówczas korytarze prowadzące od kościoła i klasztoru do dawnego browaru. Na późniejszym etapie budowy musiałam użyć wszelkich swoich znajomości, by załatwić czterożyłowy kabel do zasilania. Oficjalnie czekało się na niego rok, ja dostałam 500 metrów w ciągu paru tygodni. Jeszcze inny problem był z oknami, które postanowiłam wstawić wbrew projektowi…Strasznie dużo pracy miałam przy tej budowie, a jeszcze więcej załatwiania rzeczy niemożliwych.

I.P: Długo budowano drukarnię?

Z.K: Około półtora roku. W tym czasie powstał nowoczesny, piękny, wręcz wzorcowy zakład. Żeby było przytulnie, nakupiłam kwiatów doniczkowych, uszyłam zasłony na okna… Otwarcie było w 1984 roku. Zaraz potem przeszłam na emeryturę. Byłam bardzo wyczerpana, zmęczona. A „moją” drukarnie zamknięto w latach dziewięćdziesiątych.

I.P: Dlaczego?

Z.K: Była zbyt energochłonna. Maszyny pobierały bardzo dużo prądu. To był czas wielkiego wzrostu cen prądu. A drugi powód? Na przykład u nas, żeby wydrukować afisz w kilku kolorach, trzeba było przepuszczać go przez maszynę tyle razy, ile było kolorów. A teraz z małej drukareczki wychodzi od razu wszystko na raz. Technologia poszła tak do przodu, że te małe maszynki do drukowania robią wszystko szybciej, więcej i taniej. Po prostu – nie wytrzymaliśmy konkurencji.

I.P: Kiedy patrzy Pani wstecz na te lata, które przeżyła w Złotoryi, to, czego obecnie Pani najbardziej brakuje, za czym Pani tęskni?

Z.K: Niczego mi chyba nie brakuje. Żyje mi się dobrze, emeryturę mam nie najgorszą. W ogóle teraz jest lepsze życie. Ludzie narzekają, a nie pamiętają, jak w sklepach nie było cukru, soli, maki, oleju…Szybko przyzwyczajamy się do dobrego i nie doceniamy tego, co mamy.

Iwona Pawłowska

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *