Grupa MoCarta i ja

Co prawda wakacyjne Echo pojawiło się tydzień temu, ale dopiero dziś udostępniam moim czytelnikom wywiad, którego udzielili mi wirtuozi z Grupy MoCarta. Zapraszam do zagłębienia się w niuanse tego tekstu 😉

Pod koniec czerwca w kościele NNMP w Złotoryi koncertował kwartet smyczkowy znany jako grupa MoCarta. Po owacyjnie przyjętym przez złotoryjan występie udało nam się jeszcze przez chwilę zatrzymać muzyków i skłonić do rozmowy, czego efekt prezentujemy poniżej.

I.P: Jak to się stało, że mamy zaszczyt gościć słynną szczególnie ze srebrnego ekranu Grupę MoCarta w złotoryjskich progach?

Bolesław Błaszczyk: Myślę, że to przede wszystkim lobbing mojej siostry ciotecznej – Anny – sprawił, że tu wystąpiliśmy. Mieliśmy być wcześniej, w maju, podczas głównych uroczystości 800-lecia miasta, ale przeszkodził nam w tym wyjazd do Niemiec. Nie mogliśmy przełożyć tamtego koncertu. Ale jesteśmy teraz.

I.P: Z jakimi wrażeniami schodzili panowie ze sceny po dzisiejszym koncercie?

B.B: Mieliśmy na początku dość specyficzne uczucia. Występowaliśmy w świątyni, na dodatek katolickiej. W bliskiej obecności świętego sakramentu. To pierwszy taki nasz występ. Już kiedyś mieliśmy okazję grać w kościele, ale była to świątynia protestancka, w której zwyczaju jest bardziej swobodne zachowanie. Wtedy nawet piłem z pastorem wino przy ołtarzu i było bardzo przyjemnie. Ale to zupełnie inna historia. Tutaj czuliśmy pewną powagę miejsca, baliśmy się też reakcji publiczności, ale w momencie rozpoczęcia koncertu atmosfera się zmieniła i poczuliśmy się jak w sali koncertowej. Ksiądz proboszcz na samym początku zapewnił nas, ze Pan Jezus na pewno sie nie obrazi, bo ma poczucie humoru. Zachęceni takim wstępem zagraliśmy normalny koncert.

I.P: Przyglądając się temu, co dzieje sie na scenie, zastanawiałam się, czy jest jakiś instrument, na którym panowie nie potrafią zagrać?

B.B: No cóż, chciałbym, żeby to były nerwy. Niestety, w domach dajemy pokaz wirtuozerii na tym instrumencie. A jeśli chodzi o inne instrumenty…szukamy, wciąż szukamy. Kolega niedawno opanował grę na piłeczce pingpongowej. To wszystko mam przychodzi z nudów. Na tradycyjnych instrumentach gramy od dziecka. Od 7 roku życia. Obowiązkowo zaczynamy od fortepianu. Mamy za sobą próby grania na gitarze, na flecie prostym, ale chcieliśmy wyjść poza te granice. Bawi nas bardzo wydobywanie dźwięków z rzeczy, które są pozornie niemuzyczne. Dziś akurat nie zagraliśmy utworu, w którym jest skrecz. Polega to na drapaniu paznokciami po kurtce i brzmi dokładnie tak jak prawdziwe skreczowanie, czyli pocieranie płyty winylowej przez igłę gramofonu.

 I.P: Mówi pan, ze pomysły przychodzą z nudów. Obserwując aktywność grupy MoCarta, zastanawiam się, kiedy znajdują panowie czas na nudę?

B.B: na próbach. Wtedy szukamy też wszystkiego, co nas bawi, po prostu śmieszy. Wszystko, co pokazujemy na scenie, przychodzi z naszego poczucia humoru, doświadczenia i z…nudów.

I.P: Na co dzień też mają panowie poczucie humoru.

Michał Sikorski: O to trzeba by zapytać nasze rodziny, ale nie należymy raczej do ludzi mrukliwych czy nieśmiałych. Jesteśmy osobami pogodnymi. Ja już w szkole zorientowałem się, ze ogromną przyjemność sprawia mi rozśmieszanie innych. To było przyczyna wielu nagan i uwag w dzienniczku i moi rodzice nie byli z tego powodu jakoś szczególnie wyrozumiali. Ale cieszę się, że rozśmieszanie stało się teraz moją pracą i nie dostaję za to nagan.

I.P: Ktoś pisze panom scenariusz kolejnych koncertów?

M.S: My sami.

I.P: Szczerze mówiąc, wygląda to tak, jakby panowie genialnie improwizowali.

M.S: To dobrze. Nasza ulubiona metoda to opieranie się na kontrastach. Staramy się łączyć nowe ze starym, muzykę klasyczną z popem… Na styku muzyki Mozarta i jazzu czy Bacha i Britney Spears iskrzy. To są takie fajne miejsca, które są naszym polem działania, one wywołują śmiech.

I.P: Jak odbiera te działania konserwatywne środowisko muzyczne?

M.S: Na pewno są osoby, które uważają za profanację to, co robimy. Natomiast nasi profesorowie i koledzy ze studiów [Akademia Muzyczna w Warszawie – przyp. I.P] kibicują nam, są szczęśliwi, że nam się wiedzie, cieszą się, że znaleźliśmy niszę i robimy coś oryginalnego. Wręcz jesteśmy zapraszani do Akademii Muzycznej na koncerty. To jest dla nas wyraz akceptacji tego, co robimy. A my nie kalamy gniazda, z którego wyszliśmy, staramy się trzymać wysoki poziom smaku i kultury osobistej podczas występów.

I.P: W zamierzony sposób popularyzujecie muzykę klasyczną?

Filip Jaślar: Przyznam szczerze, że nie jest to zamierzone. Po prostu większość kabaretów, grup komediowych, powstaje w czasie studiów w naturalnym środowisku uczelni. Dla nas naturalnym środowiskiem był świat nut, dźwięków, muzyki i dlatego założyliśmy taką grupę, gdzie tworzywem nie jest język, tylko muzyka. Natomiast jeżeli zdarza się tak, że ktoś po koncercie przyjdzie do nas i powie: ciekawe jest to, co panowie zaprezentowali. Idę sprawdzić, jak jest w filharmonii, to ma rolę edukacyjną czy popularyzatorską. Ale to nie jest naszą misją.

I.P: Ile „kawałków” muzycznych scalają panowie podczas jednego koncertu?

F.J: Nie liczyłem tego, ale pewnie koło stu. Oczywiście musimy to wszystko opanować pamięciowo. Bywa, że asekurujemy się nutami, ale to sporadyczne sytuacje, ponieważ podczas koncertu musimy mieć ze sobą czy z widzami kontakt wzrokowy, gestykulujemy, przemieszczamy się, więc nie możemy wpatrywać się w nuty.

I.P: Gdzie nauczyli się panowie ruchu scenicznego, choreografii, pantomimy? Na pewno nie w Akademii Muzycznej.

Michał Sikorski: Nie jesteśmy mimami. Przynajmniej z wykształcenia. Wszystko to, co udaje nam się zrobić gestem, zawdzięczamy między innymi publiczności, która swoimi reakcjami nas modeluje. Pokazuje, co robimy dobrze, a co nie na zasadzie: reakcja/brak reakcji. Innym naszym mimowolnym nauczycielem mimiki był Irek Krosny, z którym spotykaliśmy się sporadycznie podczas pracy nad kilkoma koncertami. Obcowanie z nim dało, jak widać, wiele.

I.P: Świetnie naśladuje pan taniec Michaela Jacksona.

M.S: To jest choroba z dzieciństwa. Do dziś jestem zakochany w Jacksonie i w jego sposobie bycia na scenie. Potrafił zrobić show, mając do dyspozycji jedynie swoją osobowość. Początkowo jako dzieciak tylko się tym zachwycałem, później zacząłem analizować. Ogólnie rzecz biorąc, lubiłem tańcować. Albo przy własnym telewizorze albo u bogatszych dzieciaków, które miały wideo (Boże, mówię o rzeczach, których już nie ma). Pół klasy wtedy miało „korbę” na punkcie Michaela Jacksona. Tworzyliśmy takie grupki taneczne i się świetnie bawiliśmy. Również na naszej studniówce odtańczyliśmy ze dwa układy „jacksonowskie” w ramach kultu artysty.

I.P: Skoro pan już o tym wspomina, pozwolę sobie na niedyskretne pytanie: Kiedy miał pan swoją studniówkę?

M.S: O Boże, to za trudne pytanie. Jakby mnie pani zapytała, kiedy się urodziłem, jeszcze mógłbym na tyle się skupić, żeby odpowiedzieć. Policzmy: 1973 + 19…Właściwe odpowiedzi prosimy nadsyłać na kartkach pocztowych na adres….

I.P: To teraz łatwiejsze pytanie: kto jest frontmanem Grupy MoCarta?

M.S: Zawsze ten, który stoi z przodu. Rotacyjnie. Tak, jak pani udzielamy tego wywiadu.

I.P: Oglądałam kiedyś występ Grupy z towarzyszeniem dzieci. To były osobiste czy wypożyczone?

M.S: Osobiste. Jak najbardziej. Nasze mocarciątka. Podrosły już od tego czasu i wyglądają prawie jak my. Tylko są od nas młodsze, piękniejsze i mniej zarośnięte. Niedługo planujemy ponowny występ tego typu. Damy koncert w Mrągowie.

I.P: Na pewno do znudzenia pytają panów o nazwę grupy i ja też nie będę oryginalna. Skąd ten Mozart?

Paweł Kowaluk: Z nazwą to jest tak, że jak zaczynaliśmy zabawę z zespołem w formie kwartetu smyczkowego, to redaktor, pan Edward Mikołajczyk, prowadzący program „Na gapę”, w którym stawialiśmy pierwsze kroki, wymyślił „Grupę Mocarta”. Na początku nam się nie podobała, bo mieliśmy setki, według nas, lepszych propozycji, ale przez szesnaście lat przyzwyczailiśmy się do tej nazwy. Przypuszczam, że z tym Mozartem to było tak, że pierwszym utworem, który zbezcześciliśmy artystycznie, był: „Eine kleine Nachtmusik”.

I.P: Stanowią panowie zgrany kwartet. Przynajmniej tak to wygląda. Na jakiej zasadzie tworzyliście skład Grupy? Mam wrażenie, że każdy z panów prezentuje inny typ osobowości, urody i temperamentu.

P.K: Wszystko się zgadza. Nie było to tak jak w klasycznych boysbandach, że odbywa się casting i szuka się albo ładnie wyglądających, albo nieźle tańczących – na zasadzie: śpiewać nie umieją, ale ładnie wyglądają. My znaliśmy się z Filipem i Arturem (wiolonczelistą, który już niestety nie żyje) od czasów licealnych. Razem chodziliśmy do jednej klasy, na imprezy… dobrze czuliśmy się w swoim towarzystwie, przyjaźniliśmy się. Razem też udało nam się zrobić studniówkowy program kabaretowy…A Michała Sikorskiego Filip z Arturem poznali na kursach muzycznych w Łańcucie, na które jeździli pilnie ćwicząc pod drzewami w parku. Tam właśnie odbył się nasz pierwszy występ „okołokabaretowy” – góralska wersja „Eine kleine Nachtmusik”.

I.P: Ostatnio  nagrywają panowie ze Zbyszkiem Zamachowskim. Jak się z nim współpracuje?

P.K: Oj, słabo, słabo…nie ten poziom…Oczywiście to był żart. Tak naprawdę to cudowna przygoda, zaszczyt i wszystko, co można sobie wymarzyć.

I.P: To panów sława oświetla Zamachowskiego czy odwrotnie?

P.K: Wystarczy spojrzeć po wzroście (znowu żart!). W rzeczywistości my się grzejemy w jego świetle i oby jak najdłużej to trwało.

I.P: Zdarzyło się panom zagrać koncert, podczas którego widzowie się nie śmiali?

P.K: Mieliśmy raz takie traumatyczne przeżycie. Graliśmy dla firmy farmaceutycznej, to była impreza korporacyjna i odbywała się… w Budapeszcie. Byliśmy totalnie zaskoczeni, zaczęliśmy się gubić, szamotać…Nie rozumieliśmy nastroju sali, ale potem dowiedzieliśmy się, że przed nami występował jakiś aktor z poważnym repertuarem. Oczywiście po węgiersku. Poprosiliśmy tłumaczkę o wyjaśnienie i okazało się, że czytał wspomnienia z czasów II wojny światowej. Publiczność miała pewien dysonans poznawczy.

I.P: Jakie wspomnienia zabierają panowie ze Złotoryi?

P.K: Wspaniałe. Samego miasta co prawda nie widzieliśmy, ale tak to zwykle wygląda w naszych podróżach. Ktoś by mógł pomyśleć, patrząc na kalendarz naszej grupy, że zwiedziliśmy kawał świata. Tak naprawdę widzimy tylko sale koncertowe. I zwykle wspaniałą publiczność.

I.P: To dokąd teraz?

P.K: Do domu! Jak najszybciej.

Iwona Pawłowska

Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuł - Echo Złotoryi, Bez kategorii, Wywiad. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

1 odpowiedź na Grupa MoCarta i ja

  1. wfilimoniak pisze:

    Iwonko świetny wywiad. Przeczytałam z ogromnym zainteresowaniem, można powiedzieć, że razem z rozmówcami utworzyłaś kwintet.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *