Zawsze chciałam mieć ładny widok z okna. Najlepiej na szczyty gór. A może na morze? Nie, jednak wolałabym góry. Nie jestem wybredna. Mogłyby to być Karkonosze, Izery albo nawet Kaczawskie… Z domu na grzbiecie innego wzgórza patrzyłabym na pasma mgły oplatającej szczyty. Widziałam kiedyś z okna pensjonatu w Karpaczu, jak mgła usiadła na szczycie Śnieżki i wyglądała niczym bita śmietana na deserze lodowym. Apetyczny obraz. Mogłabym nim sycić oczy, siedząc przy kuchennym stole z filiżanką świeżo zaparzonej kawy z pianką. I czytać poranną gazetę (chyba przedawkowałam amerykańskie kino familijne). Mogłabym też robić nieziemskie zdjęcia pleneru, nie wychodząc z domu. Ale…
…Ale moje okna kuchenne wychodzą na ogród. Widzę drzewa, drzewa i jeszcze raz drzewa. Kiedyś na jednym z nich wypatrzyłam wiewiórkę. Siedziała sobie na konarze. Było to tak niecodzienne zdarzenie, że zawołałam Juniora, by pochwalić się upolowanym widokiem. Po chwili oboje wlepialiśmy wzrok w drzewo, konar i wiewiórkę. Nie trwało to długo, za moment ruda rozpięła skrzydła i odleciała. Tak to bywa z wiewiórkami. Szczególnie kiedy obserwator jest krótkowidzem, a okulary nosi jedynie w torebce.
Z kuchennego okna mam też widok na koty. Wszystkie sześć: Kamila, Cypriana, Norwida, Herberta…. Kiedy nie polują w ogrodzie na kosy i sikorki, siedzą na parapetach i łapami mażą szyby, dopominając się większej uwagi ze strony dwunożnych. Dlatego czasem wolę zasunąć rolety, by nie widzieć odcisków kocich palców – ewidentnego dowodu ich zbrodni przeciw czystości szyb. Ale wtedy nie mam żadnego widoku z okna. Wtedy mogę sobie lepiej wyobrażać mgły nad Karkonoszami albo Izerami.
Myślę jednak, że gdzieś niedaleko jest inna kobieta, która zawsze chciała mieć ładny widok z okna. Najlepiej na ogród, na zmultiplikowane drzewa, na których siedzą wiewiórki nie-wiewiórki lub na koty co zostawiają ślady łap na świeżo wymytych szybach.
Gdybyśmy mieli wszystko, brakowałoby nam marzeń.