Echowo

przed spotkaniem w pełnej gotowości 🙂

W czwartek podczas wernisażu Złotoryjskiego Klubu Fotograficznego i dorocznego spotkania z czytelnikami „Echa” miał premierę lutowy numer naszej gazetki. W nim mój tekst o Kasztelanie na zamku Grodziec. Zapraszam do lektury:

Pan Kasztelan

Iwona Pawłowska: Kim był Zenon Bernacki, zanim został kasztelanem na zamku Grodziec?

Zenon Bernacki: Byłem dyrektorem Ośrodka Kultury i Sportu w Pielgrzymce, przewodniczącym Rady Gminy Pielgrzymka, delegatem sejmiku woj. legnickiego, a przed samym objęciem funkcji kasztelana – dyrektorem biura posła PSL Tadeusza Samborskiego.

 

I. P: I miał Pan niedosyt wrażeń? Trzeba było podjąć się nowego zadania?

Z.B: To, że zająłem się zamkiem, jest zupełnym przypadkiem. W 1998 roku po otrzymaniu Złotego Klucza Sukcesu przez Ośrodek Kultury w Pielgrzymce ze strony ówczesnych władz zaczęły się jakieś dziwne ruchy wokół ośrodka i osób w nim pracujących, co zakończyło się uchwałą likwidującą placówkę.

 

I. P: Komu przeszkadzał dobrze funkcjonujący ośrodek?

Z.B: Kilku radnym. Zmanipulowali też inne osoby, miedzy innymi nauczycieli, którym obiecali, że teraz pedagodzy będą zajmować się kulturą. Argumentem nie do odrzucenia były kwestie finansowe. Sugerowano, że gmina dużo zaoszczędzi na likwidacji ośrodka. Nie liczyło się to, że zdobyliśmy prestiżową nagrodę, że funkcjonowało pięć zespołów folklorystycznych…Mnie zaproponowano pracę w Urzędzie Gminy, ale z pełną premedytacją, bo było wiadome, że jeśli ją przyjmę, to będę musiał zrezygnować z mandatu radnego. I będą mnie mieć z głowy.

 

I.P: Naraził się Pan komuś?

Z.B: Naraziłem się i nadal narażam, bo jestem człowiekiem dość bezpośrednim, wyczulonym na zło i reagującym na nie. A to się wielu ludziom nie podoba. A wtedy drażniło mnie wiele spraw, między innymi wygrywanie przetargów wciąż przez te same osoby czy odraczanie w nieskończoność podatków, co skutkowało pomniejszeniem dochodów gminy.

 

I.P: To z tych powodów skierował się Pan w stronę zamku?

Z.B: To nie ja się skierowałem, ale do mnie się skierowano. W kwietniu 2002 roku, jadąc z Kongresu Gmin Wiejskich z Warszawy, usłyszałem od wójta Słoniny, że powinienem się zdecydować na przejęcie zamku Grodziec, który właśnie gmina odzyskała po kilkuletnim procesie i musiała w jakiś sposób obiekt zagospodarować. Wtedy pracowałem w biurze poselskim i doszedłem do wniosku, że lepiej dojeżdżać codziennie kilka kilometrów, a nie kilkadziesiąt. To nie był jedyny argument za objęciem posady na zamku. Zdobyłem już doświadczenie w pracy polegającej na zarządzaniu ośrodkiem, a poza tym miałem obietnicę pomocy ze strony urzędników. Przy czym dawano mi pełną swobodę w tworzeniu przyszłej koncepcji funkcjonowania zamku. To wszystko sprawiło, ze od 1. lipca 2002 roku zostałem kierownikiem Zakładu Usług Turystycznych z możliwością używania tytułu kasztelana zamku Grodziec. Kasztelanów w Polsce jest zaledwie kilkunastu.

 

I.P: Jak wyglądał zamek w chwili, gdy Pan go przejął we władanie?

Z.B: Nie było tam nawet jednego krzesła ani ławki. Na zamku wcześniej był dzierżawca, który skonfliktowany z gminą nic w ostatnich latach dla tego obiektu nie robił, a gdy przegrał proces, to wszystkie rzeczy z wyposażenia zaprzepaścił. W tej sytuacji musieliśmy szybko załatwiać jakieś meble dla zamku. Proboszcz z Pielgrzymki wspomógł nas łóżkami, stolarze zrobili nam ławki, stoły. Ze środków, które zaczęliśmy wypracowywać z biletów i imprez powoli meblowaliśmy zamek. Część prac remontowych finansowała gmina. Dach przeciekał a nie mogliśmy się doprosić środków na jego wyremontowanie. Kuchnia była wtedy jeszcze w opłakanym stanie. Podobnie fundusze na wynagrodzenia dla pracowników.

 

I.P: Nie miał Pan wtedy wrażenia, że obejmując zamek, wszedł na minę?

Z.B: Był taki moment. Kiedyś przyjechał na zamek poseł Samborski z grupą kilku osób, popatrzył dookoła, a potem ze współczuciem na mnie i powiedział: Słuchaj, ja bym tu nawet 10 minut nie siedział, ale ty jesteś wizjonerem i może ci się coś uda z tym zrobić. Prawdę mówiąc, gdybym miał inne, lepsze oferty pracy wtedy, to bym pewnie nie został kasztelanem na Grodźcu. Ale potem już się w to wszystko wciągnąłem.

 

I.P: Szczególnie kiedy Grodziec zaistniał w telewizji?

Z.B: Pod koniec 2003 roku zgłosili się do nas ludzie mówiący dziwnym językiem. Kazali się oprowadzić po zamku, pooglądali wszystko i pojechali. Po kilku tygodniach z Warszawy dostajemy wiadomość, że Szwedzi są bardzo zainteresowani współpracą przy produkcji średniowiecznego reality show. Jako niepoprawny optymista, widziałem, jakie to przyniesie profity dla zamku, ale szybko ostudzono mój entuzjazm, bo władze gminy uznały, że wychodzę przed szereg. I natrafiłem na ogromny opór materii. Szlag mnie trafiał, szukałem różnych sposobów zmiękczenia urzędników, aż wreszcie ktoś poszedł po rozum do głowy i uznał, że gmina też może coś mieć ze współpracy ze Szwedami. Topór został zakopany, ale pieniądze, które zamek miał zarobić na programie, gmina uznała za swoje.

 

I.P: To jakie profity miał z tego zamek?

Z.B: To wszystko, co Szwedzi, kręcąc program tu zainwestowali. Głównie mam na myśli infrastrukturę, z której korzystamy do dziś, instalacje, podłogi (gdy ktoś oglądał „Wiedźmina, to wie, jak podłogi wyglądały wcześniej – sam piach, jak na plaży).

 

I.P: Po emisji szwedzkiego programu „Rikiet” posypały się inne propozycje współpracy z telewizjami?

Z.B: W 2005 roku zostaliśmy zaproszeni do Szwecji, do Sztokholmu na Targi Gościnności. Tam mieliśmy swoje stanowisko, stworzone przy pomocy organizacji turystycznych w Polsce. Wydrukowano nam foldery z zamkiem na okładce i napisem sugerującym, że na Grodźcu właśnie kręcono program „Rikiet” (widzowie szwedzcy nie mieli o tym pojęcia). Wzięliśmy ze sobą makietę zamku, potrawy typowe dla naszej kuchni dolnośląskiej, nalewki. Pozwolono nam również na oficjalne reprezentowanie programu „Rikiet”. Chylę czoła przed ambasadorem Markiem Prawdą, który najpierw pomógł nam znaleźć tanie lokum na tygodniowy pobyt w Szwecji, a potem, kiedy odwiedził nasze stoisko, poprosił mnie o współgospodarzenie na uroczystości wydanej na naszą cześć (urzekł go mój strój).

Współpraca ze Szwedami przyniosła owoce. Twórcy programu „Rikiet” wystawili go na targach telewizyjnych i sprzedali licencję innym krajom, najpierw Francuzom, Belgom i Holendrom, a potem Rosjanom. Najlepiej współpracowało nam się właśnie z Rosjanami. Nie byli tak tajemniczy jak inne ekipy, pozwalali być na planie, podglądać, co się dzieje. Inna sprawa, że reżyser zaproponował mi nawet rolę w programie „Imperia” i to obok wielkiej gwiazdy – mistrza Daniela Olbrychskiego. Przez ponad miesiąc byliśmy kolegami z planu.

 

I.P: Słyszałam, że pan Olbrychski miał jakąś niemiłą przygodę na planie.

Z.B: W pojedynku z Czarnym Wiesławem z Grodźca (Wiesław Surówka) na polach przed Grodźcem spadł z konia tak niefortunnie, że przestał oddychać. Zrobiła się wielka panika, wezwaliśmy pogotowie i został zawieziony do szpitala w Złotoryi. Ale po dwóch godzinach pan Olbrychski wrócił na plan. Dodam, że bardzo zadowolony z opieki w naszym szpitalu, gdzie zajęto się nim szczególnie. Ale muszę powiedzieć, że nie był to jedyny kontakt „naszych” obcokrajowców ze złotoryjską służbą zdrowia. Już w drugim dniu kręcenia „Rikietu” jedna z uczestniczek mocno zachorowała, wyniesiono ją przed bramę (Szwedzi mocno strzegli tajemnicy programu), skąd zabrała ją karetka. Leżała pewien czas w szpitalu i potem bardzo sobie chwaliła ten pobyt. Do tego stopnia rozreklamowała złotoryjski szpital, że gdy potem innej osobie z ekipy coś się stało w Legnicy, to kazała się zawieźć do Złotoryi na Hożą.

Na tych naszych programach nie tylko zyskał prestiż złotoryjskiego szpitala, ale i kasa legnickiego hotelu Qubus. W 2005 roku sprzedano dodatkowo 19 tysięcy noclegów, bo przecież ekipy filmowe właśnie tam były zakwaterowane.

 

I.P: Współpraca ze Szwedami i Rosjanami pokazała, że na zamku można zarabiać przez promowanie go w mediach.

Z.B: Uznałem, że to najlepszy sposób na pozyskanie pieniędzy. Chciałem przyciągać tu ludzi, zarówno mieszkańców okolicy (co było trudniejszym zadaniem) jak i z zewnątrz. I to się udało. Zrobiłem kalendarze imprez i ludzie wydzwaniali, kiedy będzie znowu można uczestniczyć w tych wydarzeniach. A przybywało ich z roku na rok. Mogłem organizować komercyjne imprezy dla firm. Doszło do takich sytuacji, że zewnętrzna firma płaciła mi za możliwość zrobienia imprezy na zamku, ale przy okazji widzami mogli  być zwykli turyści, którzy również płacili nam za bilety. Dwie pieczenie przy jednym ogniu. I tak teraz coraz częściej się dzieje na zamku. Wybieram takie imprezy, które mogą być atrakcyjne dla turystów.

 

I.P: Wiem, że kasztelan Grodźca to osoba bardzo towarzyska. Na pewno nie brakowało Panu okazji do spotkań z interesującymi ludźmi.

Z.B: Miałem kilka takich spotkań, które będę długo pamiętać. Podczas kręcenia „Imperii” poznałem Żyrinowskiego. Cokolwiek by o nim mówić, to okazuje się, że jego opinia o Polakach, choć niektórych może bardzo niepokoić, jednak nie jest w niczym przesadzona. Nie jest Polakożercą. Łagodniej mówi o nas niż sami Polacy o sobie. Jego poglądy  były podyktowane tym, że się dobrze w Rosji sprzedawały. Wy macie swojego Leppera, a Rosjanie mają mnie, jeśli można na tym, co się mówi, dobrze zarobić, to dlaczego z tej okazji nie skorzystać – mówił.

Poznałem też słynnego piosenkarza rosyjskiego Dimę Biełana, który w 2006 był drugi na festiwalu Eurowizji, a w 2008 roku wygrał ten konkurs. Zresztą podczas kręcenia programu na zamku pokłócił się z Żyrinowskim i opuścił Polskę.

Miło wspominam Roberta Makłowicza.

 

I.P: Jak Robert Makłowicz trafił na Grodziec?

Z.B: Przemek Osuchowski, obecnie ex-mąż Ewy Wachowicz był wraz z nią w 2000 roku podczas Mistrzostw w Płukaniu Złota, kiedy Ewa pełniła funkcję rzeczniczki rządu Pawlaka. Po jakimś czasie Przemek przysłał do starostwa pismo, w którym wyraził chęć nakręcenia jednego odcinka „Podróży kulinarnych”. Zadzwoniłem do niego i usłyszałem: Dobrze, przyjeżdżamy pojutrze. I tak się stało. Kiedy ekipa była już na miejscu, okazało się, że można nakręcić nawet trzy odcinki programu. W konsekwencji Robert Makłowicz nakręcił „Podróże…” w Złotoryi, na Grodźcu i w Świerzawie. Pamiętam, że był wtedy styczeń, a  na szczęście pogoda dopisała na tyle, aby bez kłopotów nakręcić programy. Potem w czerwcu ekipa przyjechała ponownie i wtedy zrealizowano odcinki z Leszczyny, z Wojcieszowa (kamieniołom) i z Ostrzycy. Z tą Ostrzycą to był problem, bo trzeba było wtaszczyć wszystko na szczyt. I kuchnię i wyposażenie ekipy telewizyjnej wnosili na swych plecach strażacy. Ujęcia szczytu robiono ze śmigłowca, który zawisł nad Ostrzycą.

Były to świetne imprezy promujące zamek i okolicę. Ludzie przyjeżdżali, bo chcieli zobaczyć miejsca, w których gotował Makłowicz. Nawet mieliśmy gości z Ameryki.

 

I.P: Prowadzi pan dość intensywne życie towarzyskie, miewa znakomitych gości, którzy nie zawsze stronią od trunków, jak w tej sytuacji wytrzymuje pana wątroba?

Z.B: Mam chyba nadludzkie predyspozycje. Ale nierzadko uciekam przed gośćmi, którzy chcieliby wznosić toasty. Są takie imprezy, które odbywają się na Grodźcu równolegle i wtedy każda grupa chciałaby mnie częstować. Bolesne są to sytuacje.

 

I.P: Wiem, że jest Pan też mecenasem sztuki. Na zamku znalazł gościnę miedzy innymi malarz z Ukrainy, bohater ostatniego numeru „Echa” – Wiktor Koniw.

Z.B: Działając tyle lat w kulturze, nie miałem wielu okazji widzieć obrazów przedstawiających nasze okolice. W 2003 roku z pełną premedytacją zaprosiłem na zamek panią Jadzię Dyląg, mając nadzieję, ze namaluje jakieś obrazy dla Grodźca. Po dwóch plenerach powstała seria malowideł, które zakupiłem na potrzeby zamku. Później podczas Dymarek w Leszczynie spotkałem kolegę szkolnego, który jest prezesem Stowarzyszenia Twórców Kultury w Lubinie. Zaproponował mi, że przyjedzie wraz z artystami do zamku na tygodniowy plener. Plener doszedł do skutku. Malarze byli dość ochoczo podpatrywani przez turystów i młodzież szkolną. Sami też chętnie jeździli na warsztaty do szkół. Później tę inicjatywę przejął „Zaczarowany ogród” z Proboszczowa. Cieszyło mnie, że ten impuls zaczyna promieniować.

W 2006 roku przyjechał do mnie na rowerze Piotrek Kanikowski w towarzystwie jakiegoś człowieka. Był nim Wiktor Koniw – malarz z Ukrainy. Kiedy Wiktor zobaczył zamek, wszystko przestało go interesować. Zostawił rower, złapał za sztalugę i zaczął jak ryba powietrze, łykać widoki. Gotowy obraz sprezentował mi. Wtedy zaproponowałem, że jeśli mu się tak podoba na zamku, to może na tydzień sobie przyjechać i malować. I przyjechał. Z tygodnia zrobił się miesiąc, potem trzy miesiące…I ta przygoda trwa na tyle długo, że już powstało blisko sto obrazów ilustrujących naszą okolicę. Burmistrz Świerzawy też zaczął zamawiać u Wiktora obrazy. Już po raz drugi wyszedł kalendarz z reprodukcjami pejzaży namalowanych przez Koniwa. To sprawiło, że za Wiktorem zaczęli interesować się też inni artyści.

Dodam, że od kilku lat na zamek zjeżdżają rzeźbiarze w drewnie i zostawiają tu swoje prace, które są atrakcją Grodźca. W tym roku też organizuję IV Międzynarodowe Sympozjum Rzeźbiarskie w Kamieniu z udziałem studentów akademii sztuk.

Przyznam, że te kontakty z malarzami i rzeźbiarzami wyrobiły mój smak artystyczny, potrafię patrzeć na sztukę i oceniać jej jakość. To daje satysfakcję.

 

I.P: Jakie tajemnice kryje zamek w Grodźcu?

Z.B: Tajemnicą jest sam zamek. Jest inny niż wszystkie. Wystarczy zamknąć oczy i człowiek myśli, że jest kilkaset lat wstecz. Dlatego robiąc remonty staram się, w miarę możliwości, niczego nie zepsuć z tej atmosfery. Dlatego, jeśli to możliwe, stosuję te same materiały, jakich kiedyś używano. Zewnętrzny wygląd budowli trzeba bezwzględnie utrzymać. Czasem przyjeżdżają jacyś wizjonerzy i wymyślają tu na przykład spa. Wtedy odpowiadam: macie tyle innych obiektów, rezydencji i tam róbcie spa. Tutaj jest i będzie zamek. Chcę, aby był to obiekt, w którym czas się zatrzymał. Naprawdę już niewiele jest takich miejsc.

 

I.P: Spotyka Pan tu poszukiwaczy skarbów?

Z.B: Czasami się zdarzają. Pytają o tajemnice. Ale myślę, że zamek już został na tyle przeszukany, że nic nowego się tu nie odkryje. Chociaż…w 2011 roku po dużych ulewach odnalazłem na dziedzińcu lufę muszkietu z XVII wieku, a potem grot piki z XV wieku. Nie wiem tylko, czy te rzeczy leżały tam od wieków, czy może w wyniku bytności Rosjan zaraz po wojnie nie zostały przez nich zgubione podczas plądrowania.

Mam w planach jeszcze odgruzować donżon i sprawdzić, czy znajdują się tam piwnice i jakieś dalsze przejścia. Ale to jest kilka wagonów ziemi do przerzucenia. Marzy mi się zadaszyć ten donżon i zrobić w nim kilka kondygnacji, by między innymi przenieś tam narzędzia tortur oraz zrobić przestrzeń dla teatrów historycznych, które coraz częściej nas odwiedzają.

 

I.P: Słyszałam, że marzy Pan o skansenie?

Z.B: Myślałem o Centrum Edukacji Historycznej. Byłoby podzielone na zasadzie dwóch światów: podzamcze – biedniejsza część i zamek – bogatsza. Jest nadzieja, że znajdą się pieniądze z projektu i uda się zrealizować pomysł. Wtedy bylibyśmy atrakcyjni dla firm, które coraz chętniej organizują imprezy integracyjne o charakterze tematycznym. Przeniesienie się w czasy średniowiecza na klika dni to prawdziwa atrakcja dla wielu. Można zobaczyć, jak wyglądało zwyczajne życie wiele wieków temu. Można by uczyć się piec chleb, spać na słomie, myć się w zimnej wodzie, być ochmistrzynią, kasztelanem, płatnerzem, kowalem…

 

I.P: Widać, że zamek pobudza wyobraźnię.

Z.B: Oczywiście. Kolejny przykład – od 30. kwietnia będziemy mieć fantazjadę – grę terenową, spotkanie miłośników gry „Wiedźmin” (film kręcony był na Grodźcu). Ma przyjechać około 250 osób. Mam nadzieję, że to przyniesie i zyski i reklamę zamkowi.

 

I.P: Po co jeszcze do tego wszystkiego Panu jest zasiadanie w Radzie Powiatu, a nawet przewodniczenie jej?

Z.B: Też się czasem nad tym zastanawiam. Zaangażowanie w działanie Rady ma wiele minusów – niewątpliwie cierpi na tym rodzina. Ale swoją funkcję traktuję jako zaszczyt, jak również zobowiązanie wobec wyborców. Przyznam, że jako Przewodniczący Rady Powiatu przyczyniam się też do promocji zamku.

 

I.P: Ostatnio został Pan powołany do komisji działającej przy wiceministrze kultury. Na czym polega Pana rola?

Z.B: Jesteśmy ciałem opiniodawczym, które pokazuje, co naprawdę dzieje się w terenie w zakresie kultury. Jesteśmy też głosem rozsądku, bo trochę burzymy perspektywę, z jakiej patrzy się na kulturę w Polsce, a jak widomo, patrzy się zazwyczaj z perspektywy Warszawy. To mocno fałszuje rzeczywistość.

 

I.P: Ma Pan w tym wszystkim jeszcze czas życie rodzinne?

Z.B: Jakieś życie rodzinne mam. Niestety, coraz mniej obowiązków w domu do mnie należy. Mam bardzo wyrozumiałą żonę. Tak się złożyło, że początek naszego małżeństwa, to również początek mojej nieobecności. W sobotę wzięliśmy ślub, a w poniedziałek pojechałem na dwa lata do wojska. Praca w domu kultury to też ciągłe wyjazdy, np. na festiwale. Kiedy byłem szefem Związku Młodzieży Wiejskiej, wyjeżdżałem z grupami na miesięczne OHP-y. Tak jak kropla drążyła skałę, tak w końcu żona przyzwyczaiła się, że mnie nie ma w domu.

 

I.P: To sposób na ciągle świeży związek?

Z.B: Myślę, że tak. Tęsknota daje więcej energii do bycia razem. Ale gdyby nasze małżeństwo miało mniejszy staż, gdybyśmy mieli po 20 – 30 lat, to na tym etapie, przy takim trybie życia i naszych charakterach, pewnie nie trwałoby długo. Teraz mamy już wyrośnięte dzieci, a żona dużo własnych zajęć i obowiązków, między innymi jako „minister skarbu” Gminy Pielgrzymka. Dlatego nie przeszkadza nam to tak mocno, że się czasem rozmijamy.

 

I.P: W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Panu bardziej domatorskiego trybu życia, bo kobiety czasami, mimo wszystko, tracą cierpliwość, nawet jeśli ich mąż jest kasztelanem :).

 

Iwona Pawłowska

 

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Echowo

  1. Ola F. pisze:

    jak to dobrze, że złotoryjski szpital okazał się byc profesjonalny przynajmniej dla obcokrajowców xD

  2. ip pisze:

    I chyba tylko dla nich 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *