W cieniu Wielisławki

znaleziony pod Wielisławką

Wielisławka intrygowała mnie od dawna. Pewnie dlatego, że wychowałam się w jej cieniu. Dosłownie – cieniu. Dom mojej babci był tak usytuowany, że góra zasłaniała słońce od jesieni do połowy lutego. Podwórko tonęło wówczas w półmroku. Nie tylko nie docierały tam promienie słońca, ale również sygnał telewizyjny. W czasie burzy pioruny biły w skały tak mocno, że budziły w nas – dzieciach – lęk. W tych kilku sytuacjach góra była przekleństwem, częściej jednak miejscem wędrówek. Szczególnie poruszała wyobraźnię jaskinia, której wejście wabiło młodocianych odkrywców. Wiedzieliśmy od dorosłych, że góra ma swoje tajemnice. Rzadko kto jednak odważył się je zgłębić. Teraz po wielu latach Wielisławka oddziałuje na mnie równie silnie. Stąd pomysł, by powrócić w to miejsce i rozprawić się z mitami, jakie narosły wokół góry. Jednym z nich jest strażnik skarbu – Klose.

Każdy, kto tu mieszkał sądzi, że Klose znał tajemnice Wielisławki. Kiedyś, gdy za dużo wypił, przyznał się, że wie, gdzie znajduje się miejsce ukrycia niemieckich skarbów. Rzekomo był członkiem konwoju, który pod koniec wojny wywoził niemieckie kosztowności z Wrocławia. Od tego zaczęło się całe zamieszanie wokół Klosego. W 1953 roku został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa, wywieziony do Wrocławia i przesłuchiwany w sprawie tajemniczego konwoju i skarbu. Nie wiadomo, czy coś powiedział. W każdym razie wypuszczono go. Władza miała nadzieję, że nieświadomie doprowadzi do ukrytego skarbu? Nie tylko zresztą oni śledzili Klosego. Mieszkańcy Sędziszowej również chodzili za nim i pilnowali, co robi, w którą stronę patrzy…

Klose wyjechał w 1990 roku do Niemiec, tam zmarł. Nikomu we wsi nie wyjawił swojej tajemnicy. Tu została jego rodzina: dzieci, wnukowie.

Kiedy o skarbie zrobiło się głośno, w okolicę Wielisławki zaczęli przyjeżdżać jego poszukiwacze. Wyposażeni w wykrywacze metalu, przemierzali górę, drążyli korytarze.

 Jeśli nawet ktoś coś znalazł, nie chwalił się przed światem. Nie wiadomo, czy natrafiono na legendarny konwój. Na pewno jednak wykopywano z ziemi to, co przed końcem wojny schowali ewakuujący się stąd Niemcy. Zresztą to właśnie oni lub ich potomkowie byli najczęściej spotykanymi poszukiwaczami. Zdarzało się, że wyjeżdżali spod Wielisławki z odzyskanym skarbem. Bogusław Szyja mieszkający tuż obok Wielisławki mówi, że był świadkiem, jak po wizycie jednego z przedwojennych mieszkańców Roversdorf (tak nazywała się Sędziszowa przed wojną) został na górze duży otwór. Wewnątrz był wyłożony deskami, a w środku leżał porcelanowy czajnik, dość duży, lecz rozbity. Prawdopodobnie opróżniono go z kosztowności. Co rusz spotyka się jakieś większe dziury. Znajomi Bogusława Szyi opowiadali o innym przypadku. Parę lat temu przyjechał Niemiec, poprosił o szpadel, a potem coś niósł w worku. Nikomu nic nie pokazał

Na szczycie góry jest głęboki otwór. Czy to efekt poszukiwania skarbów? Niekoniecznie, niektórzy sądzą, że otwór jest reliktem krateru wulkanu, ale to raczej bzdura. Inni uważają, że w tym miejscu był śmietnik gospody, która mieściła się na szczycie Wielisławki. Może też tak być, że kiedy w średniowieczu budowano na szczycie zamek, z tego miejsca wybierano kamień do wznoszenia budowli, a pozostały otwór był potem wykorzystywany jako zbiornik na wodę. Nie jest to jedyne zagłębienie na szczycie.

Tunel przy dawnej gospodzie drążyli przybysze z całej Polski. Zwykle przyjeżdżali w piątek i siedzieli tam cały weekend. Skończyło się to, kiedy dotarli do litej skały.

Nie mam nic przeciwko tym ludziom i ich zajęciu, jednak denerwuje mnie, że zostawiają po sobie dziury i dewastują teren – mówi Bogusław Szyja.

Na dawnych widokówkach dumnie prezentuje się na szczycie góry gospoda. Widać, że było to urokliwe miejsce – sama Wielisławka nazywana była przecież Górą Szczęścia. Budynek na szczycie otaczał interesujący ogród w formie tarasów. Do tej pory można zobaczyć na Wielisławce rośliny, które zasadziła ludzka ręka. Niemcy to taki naród, dla którego gospoda jest znaczącym elementem kultury. Wyobraźmy sobie, że kiedy przychodziła niedziela, Niemiec brał swoją rodzinę i spacerkiem udawał się na Wielisławkę, by coś przekąsić czy wypić kilka piw. W tym czasie jego dzieci mogły bawić się na placu zabaw położonym nieopodal gospody lub korzystać z małego wyciągi prowadzącego na szczyt góry. Taki sposób spędzania wolnego czasu był naturalny dla Niemców. Niestety, nie dla Polaków (może my jesteśmy zbyt leniwi i nie lubimy takich spacerów?). Obecnie praktycznie nic z tego teraz nie pozostało. Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem, często tam chodziłam i znajdowałam resztki talerzy, poniemieckie butelki oraz inne „skarby”. Teraz zostały tylko szczątki ścian – „kamień na kamieniu”. 

Po wojnie wszystko się zmieniło. Jeden z mieszkańców Sedziszowej, który przyjechał tu jako tzw. repatriant ze Wschodu, opowiadał, że w sierpniu 1945 roku (były to żniwa) pił jeszcze piwo w poniemieckiej gospodzie. Wojna nie dokonała tu zniszczeń. Front przeszedł bokiem. Dlatego też gospoda mogła ocaleć. Niestety, nie przetrwała działalności Polaków. Kiedy w 1948 roku ojciec Bogusława Szyi osiedlił się u podnóża Wielisławki, gospody już nie było. Co prawda budynek stał, były ściany, dach, ale nikt już tu nie mieszkał. Teraz to zupełna ruina. Może gdyby ktoś z Polaków po wojnie przejął restaurację, istniałaby do dziś.

Ale wtedy ludzie bali się. To był czas, kiedy w okolicy, a więc i na Wielisławce, grasowała banda Czarnego Janka (nawet spał w pobliskim budynku). Było niebezpiecznie, szczególnie w odludnym miejscu.

Mam wrażenie, że nie umiemy obecnie wykorzystać tego potencjału, jaki tkwi w Wielisławie. Prawda jest taka, że zdewastowaliśmy poniemiecką architekturę w imię wojennej i powojennej nienawiści czy wręcz z głupoty. Jest jeszcze możliwe, by odtworzyć przynajmniej to, co było na Wielisławce?

Nie wiem – mówi Bogusław Szyja – może gdyby znalazł się ktoś, kto chciałby zaryzykować swoim majątkiem i postawić tam restaurację, to by się udało. My na razie o tym nie myślimy. Poza tym teren należy do Nadleśnictwa Złotoryja. Społeczność lokalna próbuje w inny sposób ożywić Wielisławkę, wykorzystać atrakcyjność miejsca. Wraz z nadleśnictwem, stworzyliśmy ścieżkę dydaktyczną Byłem pomysłodawcą tej inwestycji (kilka innych pomysłów mam już w zanadrzu) – dodaje. Ścieżka to trzykilometrowa trasa, pokonanie której nagradza dotarcie do punktu widokowego położonego nieopodal dawnej restauracji. Z tego miejsca roztacza się panorama na Pogórze Kaczawskie. Wrażenia estetyczne gwarantowane!

 

Iwona Pawłowska

 

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuł - Echo Złotoryi, Felieton. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *