Z Napoleonem po tytuł

W kwietniowym numerze Echa wywiad z Ludźmi Ziemi Złotoryjskiej – Agnieszką Młyńczak i Cezarym Skałą.

Iwona Pawłowska: Niełatwo mi będzie z wami rozmawiać, bo każde z was ma wiele do powiedzenia, aż boję się, jak to ogarnę. Z mojego punktu widzenia lepiej byłoby, aby tytuł Człowieka Ziemi Złotoryjskiej dostał albo Cezary Skała albo Agnieszka Młyńczak a nie duet 🙂. Byłoby prościej.

Agnieszka Młyńczak: Nie dalibyśmy się. Albo oboje albo żadne.

 

I.P: Taka lojalność jest między wami?

A.M: Oczywiście!

 

I.P: Jaką ocenę miał Cezary Skałą z historii?

Cezary Skała: Moja nauka historii skończyła się na ogólniaku złotoryjskim. Mimo, że technika mnie pociągała bardziej niż sprawy humanistyczne, to historia ciągle mi chodziła po głowie. Szczególnie interesowały mnie dzieje miejsca, w którym żyję. W szkole uczono nas tej wielkiej historii i pewnie ciągle tak jest. A ja miałem poczucie, że istnieje dziura jeśli chodzi o tę lokalną. Wtedy jeszcze nie mówiono o regionalizmie, ale mnie już to właśnie intrygowało. Nie mogłem tego zrozumieć, że wszędzie się coś działo a u nas niby nic. A przecież miałem kontakt z dziadkami, którzy mówili „Ty jeszcze wrócisz do Lwowa”. Zastanawiałem się wtedy, po co do Lwowa, skąd ten Lwów. I potem przyszła świadomość.

A.M: Obudziła Ci się świadomość narodowa? Ona jest wprost proporcjonalna do wiedzy, jaką posiadamy.

C.S: To rzecz naturalna. Ale wróćmy do tego, że mieliśmy lukę w historii. Wielu z nas wydawało się, że ten Dolny Śląsk zaczął istnieć po 1945 roku. Wcześniej tu nic nie było. I wtedy obudziła się we mnie przekora – jeśli wy mi wpieracie, że przed 1945 rokiem nic tu nie było, to ja udowodnię, że  było inaczej, pokopię w książkach i zobaczymy. I pokopałem, ale na lekcji historii nie mogłem o tym mówić, bo jak próbowałem to dano mi do zrozumienia, ze nie powinienem. Wezwano mnie do pokoju nauczycielskiego i przeprowadzono dyscyplinującą rozmowę. Skończyło się wychylanie, ale pasja została. I ciekawość. A potem znalazłem książkę Olczaka i tak już poszło. Potem strona internetowa o tematyce napoleońskiej…

 

I.P: Zaraz, zaraz, ale nie otrzymałam odpowiedzi na temat oceny z historii.

C.S: Nie pamiętam, ale myślę, że źle nie było. To znaczy trój chyba nie było. Ale lekcji historii nie mieliśmy wiele, bo to była klasa biologiczno-chemiczna.

 

I.P: A kiedy pojawiła się fascynacja Napoleonem?

C.S: Przed Napoleonem była jeszcze książka, którą jako jedenastolatek znalazłem na strychu. Zakurzona, poniemiecka, w wielkim formacie, z rycinami. Obrazki przedstawiały żołnierzy z czasów Fryderyka II. Ta książka mnie nieźle nakręciła. I sprowokowała pytania o przeszłość tej ziemi. Zrozumiałem wtedy, że przed 1945 rokiem byli tu Niemcy, więc zacząłem drążyć temat, który tak skrzętnie pomijany był w szkole. Ziarnko do ziarnka i zgromadziłem jakąś tam wiedzę, ale wszystko to było nieuporządkowane. Dopiero w 2004 roku natknąłem się na książkę Olczaka. Leżała sobie w księgarni, wziąłem do ręki, zacząłem przeglądać aż w końcu usłyszałem: bierze pan tę książkę czy nie? I nie wziąłem.

 

I.P: Cezary Skała tradycyjnie obraził się?

C.S: Nie, raczej przestraszyłem się i wyszedłem bez książki

A.M: Cezary wtedy jeszcze się nie obrażał.

 

I.P: I co w końcu z tą książką?

C.S: W końcu stwierdziłem, że choć cena wysoka, to warto kupić. Poszedłem jeszcze raz do księgarni a tu…książki nie ma. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko szukać w Internecie. Po paru latach w końcu ją kupiłem za kwotę 3 razy wyższą niż pierwotnie przeze mnie widziana. Przeczytałem ją raz – nie bardzo wiedziałem, co czytam. Za drugi razem było lepiej (to wcale nie znaczy, że nie umiem czytać ze zrozumieniem). Zacząłem, jako długoletni pracownik geodezji, przekładać opis na miejsce, włączałem wyobraźnię przy analizach opisów miejsc zawartych w książce.

Olczak zrobił jedyne takie opracowanie. Nikt więcej jeszcze tego się nie podjął, ale autor nie uniknął błędów, które wyłapałam podczas czwartego czytania.

I.P: Rozumiem, że teraz na marginesach jest pełno przypisów i uwag autorstwa Cezarego Skały.

C.S. Nie, szanuję książki, jestem raczej fiszkowcem. Na nich zaznaczam uwagi i koryguję błędy.

 

I.P: I Olczak stracił autorytet?

A.M: Cezary ma dla Olczaka nabożną cześć.

C.S: Ależ to wciąż autorytet, jednak czasem popełnia błędy. Co ważne – umie przyjąć krytykę. Rok temu poznaliśmy się i przeszliśmy na „ty”. Okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem, pełnym pokory. Czasami ja mu dam u ucho, czasami on mnie. I ja nauczyłem się być mały.

A.M: Olczak nie jest nadętym naukowcem.

C.S: Pod wpływem jego książki zmieniło mi się postrzeganie okolicy. Teraz kiedy dokądś idę czy jadę rowerem, wiem, że w tych miejscach przed wiekami coś ważnego się działo. Obecne widoki przekładam sobie na historię. Próbuję zrozumieć, dlaczego bitwy i potyczki odbywały się właśnie w konkretnym miejscu, jak ukształtowanie terenu wpływało na strategię itp.

 

I.P: W konsekwencji tego wszystkiego Cezary Skała został pułkownikiem Willamem Lawless?

C.S: W rekonstrukcjach jest taki zwyczaj, że wybiera się postać , jaką się później odtwarza. Ja wybrałem sobie pułkownika Lawessa. On był dowódcą legionu irlandzkiego, w którym służyli Polacy. Aż 7 kompanii. Legion irlandzki brał udział w bitwie o Złotoryję to było 201 rodaków. I 11 żołnierzy z tego legionu dostało order Legii Honorowej. To chyba coś znaczy. Zatem mamy element lokalny i patriotyczny.  Poza tym barwy tego legionu były żółto-zielone. Jak nasze. Więc jak nie wybrać takiego pułkownika? Poza tym był to równy gość. I zasłużony człowiek.

 

I.P: Patrząc na mundur, który Pan nosi, mam wrażenie, że to nietanie hobby.

C.S: I drogie i niedrogie jednocześnie. Cała idea rekonstrukcji polega na tym, by jak najwięcej elementów umundurowania zrobić samodzielnie. Po pierwsze jest taniej, po drugie większa frajda. Czako zrobiłem sam, tylko piórka musiałem kupić. Całe umundurowanie kosztowało mnie 5 tysięcy. Tu trzeba powiedzieć, że kiedy Europę ogarnęło szaleństwo na punkcie tradycji napoleońskiej, to cena repliki karabinu wzrosła o 2 tysiące złotych w ciągu roku.

A.M: W każde hobby trzeba zainwestować.

I.P: Agnieszko, Ty, w sensie kostiumu, jesteś tańsza? J

A.M: Tak, prawie nic mnie to nie kosztowało – poza piórami, za które dałam 25 złotych. Wszystko uszyłam sama z resztek materiału. I w tym tkwi tajemnica – umiem szyć. Gorzej mają kobiety pozbawione tej umiejętności. Dlatego mamy problem, bo nie możemy do siebie nikogo „przytulić”, ponieważ każdy uważa, że za dużo będzie go kosztować strój.

 

I.P: Myślicie, że to główny powód?

C.S: To też, ale inny powód to cała aura wojny. Ludzie kojarzą rekonstrukcję z walką, brutalnością, a to przecież nie o to chodzi. Okres napoleoński to jedyny przypadek, gdy czas wojny zrodził postęp i dzieła sztuki.

A.M: Ja powiem inaczej. Napoleon to dla mnie postać negatywna. Mocno kontrowersyjna. Ale najistotniejsze co zrobił – zupełnie nieświadomie i wbrew sobie – to wzbudził świadomość narodową u Europejczyków. Podbijane narody jednoczyły się, mając wspólnego wroga. Kiedy dowiedziałam się Landwerze, to się wzruszyłam, To 16-letnie łebki, które szły walczyć za kraj, nie mieli mundurów, wyglądali jak partyzanci. Niemcy ich kochają. I to niekwestionowana zasługa Napoleona. My Polacy też wtedy odzyskaliśmy świadomość narodową. Anglicy, Hiszpanie…Jednak wojna to wojna. Tyle że okres napoleoński postrzegany jest jako barwny, nawet z racji umundurowania. I wojna jednak wyglądała inaczej. Była bardziej cywilizowana w porównaniu do I czy II światowej. Z drugiej strony cywilów łupiono tak jak zawsze. A i świątyń nie szanowano, bo robiono w nich stajnie. W naszym kościele mariackim nawet są ślady ostrzenia szabli u podstawy kolumn.

 

I.P: Co jest fajnego w rekonstrukcji?

A.M: To, że dotykam śladów przeszłości. Przeszłość jest namacalna. Tak jak właśnie te ślady po szablach w kościele. Jak te dęby, które do tej pory rosną, a sadzone były w miejscach bitew. Rekonstrukcje to nie sama przebieranka.

 

I.P: Agnieszko, jak zaraziłaś się Napoleonem?

A.M: Nawet nie pamiętam. Kiedyś Romek Gorzkowski w Rokitnicy mówi do mnie: tu była bitwa. Pomyślałam sobie: jaka bitwa? Tu? I to mnie zaintrygowało. Potem pojawił się projekt w miejscach historycznych w Rokitnicy i zrobiłam wywiad z dzieciakami, z którymi Czarek miał warsztaty teatralne. Te dzieci to bardzo przeżywały. Czarek nie mniej. Dla mnie to wszystko było nowe, nie znałam historii tego okresu. Połknęłam bakcyla. Potem uszyłam suknię wraz z nakryciem głowy, które jest niezbędnym uzupełnieniem każdego stroju historycznego. Gdy Czarek ją zobaczył, był zachwycony. Pojechałam w niej do Dobkowa, następnie do Krotoszyc na promocję biwaku historycznego w 200. rocznicę bitwy o Złotoryję i bitwy nad Kaczawą, bo „kolędowaliśmy” po okolicy, kiedy wiedzieliśmy, że Złotoryja nie ma ochoty na współpracę z nami. Budziliśmy zainteresowanie, ludzie się do nas uśmiechali, nawet pacyfiści ulegli urokowi napoleońskiemu – tak jak mój zięć.

Iwono, Byłaś kiedyś na rekonstrukcji bitwy w obozie? To jest podróż w czasie – niesamowite! I o to chodzi właśnie.

 

I.P: Chciałabyś żyć w tych czasach?

A.M: Żyć nie, ale przenieść się na chwilę – tak. Z kobietami było różnie. Teraz mają ciężko i wtedy miały ciężko. Ciekawią mnie markietanki. Kiedy mężczyźni szli na wojnę, kobiety musiały jakoś utrzymać dom, więc zostawały markietankami. Markietanka miała wiele ról. Jednak jej określenie pochodzi od handlu (Marketender – jęz. niemiecki). Była po prostu handlarką. Żołnierze mieli żołd i mogli wydawać pieniądze u markietanek, a one sprzedawały tytoń, alkohol, żywność…Ciągnęły za wojskiem. Te ładniejsze oczywiście sprzedawały usługi seksualne. Ale było to mocno przesadzone, oczywiście przez mężczyzn. Żołnierzom było wygodnie mieć kobietę pod ręką, bo ugotowała, posprzątała, wyprała, po prostu prowadziła im gospodarstwo.

Od 1805 roku markietanki zostały zaakceptowane przez armię i mogły oficjalnie być w obozie,  otrzymywały żołd, ale nie miały prawa nosić munduru. Były ze swoimi mężczyznami w pierwszej linii na polu bitwy. Podawały proch żołnierzom, ryzykowały życie, bo kula nie wybiera płci. Kobiety opatrywały rannych jako sanitariuszki, ładowały ich na wozy, wszystko pod ostrzałem. Były też kobiety, które walczyły w przebraniach męskich. Najsłynniejsza z nich to Eleonora Prochaska – Prusaczka. Dla Niemców jest bohaterką narodową, na jej losach oparto liczne sztuki i wiersze. Jest nazywana poczdamską Joanną D’arc. Polska markietanka Joanna Żubrowa – sierżant wojsk napoleońskich – została zapomniana. My nie doceniliśmy swojej Joanny D’arc.

 

 

 

I.P: Ma Pan żal do władz miasta o zlekceważenie 200. rocznicy bitwy o Złotoryję.

C.S: Boli mnie, że traktuje się nas jak szaleńców a nie dostrzega faktu, że mamy metodę na promowanie miasta. Tradycję napoleońską wykorzystał Chojnów, Lwówek…a Złotoryja? To aż boli, że wciąż trzymamy się jednego – płuczek złota. Jakby nic poza tym nie istniało. Wygląda to tak, jakby podczas kampanii napoleońskiej wszędzie wokół toczyły się wojny, a u nas – w Złotoryi sielanka, ludzie siedzą i złota szukają. Oczywiście ironizuję, ale dlaczego by nie skorzystać z tej historii?

Pamiętam, był luty 2012 roku, poszliśmy z Mariuszem Łesiukiem do Urzędu Miejskiego z propozycją na organizację imprezy. Burmistrz ma obowiązek wysłuchać wszystkich. Nas nie wysłuchał. Nawet nie chciał przyjąć, a my mieliśmy gotowy pomysł, plan. Nie chcieliśmy od burmistrza pieniędzy, tylko wsparcia organizacyjnego. A ograny temat płuczek mógł być połączony z dwusetną rocznicą bitwy o Złotoryję. Znajomi z okolicznych miast byli zaskoczeni, że ten potencjał został zmarnowany. A mogła być impreza na miarę kłodzkiej [Dni Twierdzy Kłodzkiej – dop. I.P.]. całą Europa bawiła się, a Złotoryja? Nawet w Czechach są wioski, gdzie grupy rekonstrukcyjne to 4 ludzi, ale też przebierali się, pełnili warty itp. Nasza propozycja była tak przygotowana, że miasto nie wydałoby ani grosza. Trzeba dodać, że była to okazja na międzynarodową promocję miasta i okolicy. Przyjechali do nas rekonstruktorzy z Francji, Belgii, Niemiec, Łotwy, Rosji i Polski. Przyjechali na własny koszt, nie patrząc zapłaty ( rekonstruktorzy tak mają ). Taka okazja na darmową promocję została przez władze miasta zmarnowana. Gdyby miasto przyłączyło się do uroczystości, to nasza scenka podpisania rozkazu do bitwy nad Kaczawą (a rozkaz marszałek Macdonald podpisał w Złotoryi w karczmie Pod Pelikanem – dzisiejsze miejsce to dom w Rynku nr 4) mogła być bardziej rozbudowana. Barwny przemarsz ul. Basztową z Napoleonem, królem Prus i generałami obu stron na czele mógł być zakończony przywitaniem pod bramą 800-lecia i pokazem musztry w Rynku oraz salwami honorowymi.

 

I.P: Nie chciało was miasto, ale przytuliła gmina.

C.S: Nie oglądaliśmy się na nic i robiliśmy swoje. Spotkaliśmy się ze wspaniałym przyjęciem ludzi, którzy chcą tego tematu.

A.M: Chojnów, Jawor, Namysłów…wszyscy – tylko nie Złotoryja

C.S: Padały słowa: jak macie taką ważną rocznicę to nie wiadomo co zorganizujecie. Nie – niczego nie zorganizowała Złotoryja. Tłumaczyłem, że nie ma współpracy z Urzędem.

Za to zrobiliśmy imprezę w Warmątowicach.

 

 

I.P: Z czego jesteście najbardziej dumni?

A.M: Z Jerzmanic. Ja do końca nie wierzyłam, że uda nam się odtworzyć ten obelisk. Nie wierzyłam, że to przybierze taką formę, a mogliśmy liczyć tylko na siebie. Działaliśmy tylko we dwójkę, mogliśmy też liczyć na moją córkę Magdalenę. Towarzystwo Miłośników Ziemi Złotoryjskiej, którego oboje jesteśmy członkami, nie chciało podjąć tego tematu, ba, wręcz odmówiono nam zupełnie współpracy w tym zakresie. Do tej pory dla mnie i dla Czarka jest to niezrozumiałe. Spowodowało gorycz i poczucie krzywdy.

Oczywiście znaleźliśmy przychylnych ludzi poza TMZZ. Kiedy pozyskaliśmy Stowarzyszenie na Rzecz Rozwoju Wsi Jerzmanice-Zdrój, było łatwiej. Nie chwaląc się, mogę powiedzieć, że fakt iż nam się udało zawdzięczam swojemu talentowi organizatorskiemu i bardzo dobrej współpracy między mną i Czarkiem. Bo trzeba było zaplanować wszystko w najdrobniejszych szczegółach, ułożyć zgrabny scenariusz, nawet zorganizować parking dla autobusów i samochodów osobowych, podłączyć prąd, więc znaleźć60 metrówkabla, uzyskać zgodę na zajęcie pasa drogowego od samego Marszałka Województwa, dogadać się z policją…Więc kiedy to wszystko nam się udało, byłam w szoku. Trudno nie wspomnieć o pomocy urzędników, pana Józefa Sudoła, pani wójt Marii Leśnej i wielu innych.

 

 

I.P: Agnieszko do tej pory byłaś przeciwniczką wyborów Człowieka Ziemi Złotoryjskiej. Zmieniałaś zdanie?

A.M: Właśnie zmieniam. Teraz J. Zaskoczyła mnie moja reakcja podczas wręczania nagród. Muszę powiedzieć, że się wzruszyłam. Nie wierzyłam, że mamy szansę, nawet nie miałam ochoty pójść na galę, ale jak zobaczyłam tylu ludzi, wielu moich znajomych, pomyślałam sobie: cholera – to jest prestiż 🙂.

C.S: Ten wybór jest sygnałem dla nas, by go wykorzystać i pociągnąć dalej całą inicjatywę z promocją tradycji napoleońskiej. Może to przynieść komercyjny sukces miastu, nie nam, ale właśnie Złotoryi.

A.M. Myślę, że można bez przesady powiedzieć, że epoka napoleońska propagowana przez nas oboje mogła w końcu zaistnieć w zbiorowej świadomości złotoryjan oraz wpisać się w przestrzeń kulturalną naszego miasta. Cieszy nas to niezmiernie i głęboko satysfakcjonuje.

 

I.P: Dziękuję za rozmowę i jeszcze raz gratuluję sukcesu.

 

 

 

 

 

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Artykuł - Echo Złotoryi, Wywiad. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *