Moje Bieszczady?

Od pewnego czasu marzyła mi się podróż sentymentalna do miejsca, jakie zapamiętałam z lat swego dorastania. Miałam wtedy naście lat i z plecakiem wypakowanym wszystkim, co potrzebne przez 2 tygodnie, co roku przemierzałam bieszczadzkie odludzia.

Odludzia, bo przez godziny wędrowania jedynymi, jakich widziałam, osobnikami myślącymi – i to nie zawsze – byli moi towarzysze doli. Bywało, że szliśmy bezdrożami, po nieoznakowanych ścieżkach, błądziliśmy w strumieniach, bo zachciało nam się wejść w jagodowe pola i…straciliśmy z oczu właściwą drogę. Czasem spotykaliśmy tubylców, zarośniętych, na wpółdziko wyglądających mężczyzn, wypalających węgiel drzewny. Raz nawet ten lokalny koloryt poczęstował nas drinkiem energetycznym, który własnym sumptem pozyskiwał z drożdży, wody i cukru. Do tej pory pamiętam terpentyną śmierdzący trunek, który wlałam w siebie, by nie urazić naszych gospodarzy, a robiłam przy tym minę zadowolonego konesera samogonu. Jedliśmy to, co oferowały geesowskie sklepy, piliśmy wodę ze strumieni, ba…w tych strumieniach dokonywaliśmy codziennych ablucji. Do tej pory nie wiem, jakim cudem wracałam z tych wypraw bez szkody na zdrowiu. Spaliśmy pod namiotami, nocami przychodziły do nas gryzonie – wolałam sobie wyobrażać, że to myszy, a nic większego, i wyjadały nam schowany do worków chleb. Współistnienie z fauną nie zawsze nam wychodziło. Kiedyś podczas przeprawy nieczynnymi torami kolejowymi natknęliśmy się na kłębowisko żmij. To był moment, który uświadomił mi, że tyle dni beztrosko chadzałam sobie po łąkach i tylko Stróż Anioł wiedział, ile musiał się napracować, by mój kontakt z jadowitym nie był zbyt bliski, co niechybnie skończyłoby się przedwczesnym powrotem do domu via szpital. Co zapamiętałam z bieszczadzkich wypraw? Piekielne zmęczenie i radość odpoczynku. Cudne widoki z połonin i zimne piwo w schronisku. I tę atmosferę dzikości miejsca, które dla – nazwijmy to – ludzi z zachodu, miało w sobie coś egzotycznego.

Teraz po 26 latach wróciłam na bieszczadzkie trakty. Przemierzałam ponownie te przestrzenie i miałam wrażenie, że nigdy tu nie byłam. To już inne Bieszczady. A może to ja jestem inna? Wiem, że czas mija i zmienia wszystko. Nie chciał tylko zmienić moich wspomnień i dlatego poczułam dużą rozbieżność między tym, co miałam nadzieję widzieć, a tym, co zobaczyłam. Zobaczyłam komercyjne kurorty z licznymi pensjonatami, siedliskami, gazdówkami…tłumy turystów, których niecierpliwi brak miejsca na parkingu. Sklepy z pamiątkami na każdej wolnej połaci deptaka. Może źle trafiłam, może za mało czasu miałam, by spenetrować miejsca bardziej odległe od tych, które nawiedziłam. Odstraszyły mnie pewnie monstrualnie dziurawe drogi i lęk o podwozie auta. Ale z drugiej strony to właśnie te drogi, gdzie między wyrwami jest deko asfaltu chronią dawne Bieszczady przed totalna inwazją komercji? I uchroniły je przede mną. Aczkolwiek gdybym naprawdę chciała konfrontacji wspomnień z rzeczywistością, to pokonałaby nawet tę trudność. Może po prostu podświadomie nie chciałam tego, by do końca nie zniszczyć wiary, że jeszcze istnieją Bieszczady sprzed ćwierćwiecza.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

1 odpowiedź na Moje Bieszczady?

  1. Agnieszka pisze:

    Mam bardzo podobne odczucia, gdy wracam w Tatry. Wszystko się zmieniło, my się zmieniłyśmy – na szczęście góry jak stały, tak stoją, a nad głową te same gwiazdy. Czasem myślę, że lepiej nie wracać, tylko szukać nowych miejsc, żeby uniknąć tej melancholii.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *