Moje Beskidy

Wróciłam kilka dni temu i już nabrałam dystansu, by sobie poskładać kolejną podróż w większe kawałki. Po ubiegłorocznej eskapadzie w Bieszczady uznałam, że tym razem pojadę bliżej, bo auto rok starsze, a i ja niemłodsza, więc po jakie licho kusić los…Wystarczy mi, że mam w perspektywie 600 kilometrów do pokonania jako kierowca a już nieprzespana z powodu reisefieber noc gotowa. Dlatego Beskid Sądecki wydał mi się i tak ekstremalnym celem. Za punkt docelowy wybrałam Muszynę, którą znałam jedynie ze słyszenia, smaku Muszynianki i folderu reklamowego na Grouponie. Dziś mogę powiedzieć, że cieszę się z jej bliższego poznania. A to za sprawą kilku miejsc, niekoniecznie w samej Muszynie, bo postanowiłam w większości za sprawą własnych nóg poeksplorować tereny przyległe.

Szarotka

I tak już na samym początku wpadła mi w oko Szarotka. Gdy zmęczona i spragniona szukałam w centrum Muszyny jakiegoś lokalu, w którym temperatura nie przekracza 34 stopni, wybór okazał się niewielki. Maleńki rynek uzdrowiska oferował mi pijalnię piwa z lokalsami w roli ekspertów od urody niewieściej i bar z fast foodami, nieoblegany raczej, co jasno sugerowało poziom kulinarny przybytku. Mając wybór: skręcić w lewo lub w prawo, poszłam prosto i tak natknęłam się na trzeci lokal – Szarotkę właśnie. Uznałam – zło konieczne. Design raczej mocno oldschoolowy, kojarzył się z najbrzydszym peerelem, ale cóż, z nieba lał się żar, a ja czułam zbliżające się odwodnienie. Otworzyłam drzwi i….weszłam w inny świat. Takiego zaskoczenia nie przeżyłam od chwili, gdy Junior Młodszy powiedział mi, że zda do maturalnej klasy. To, co zobaczyłam, kazało mi siebie określić człowiekiem małej wiary. Widać, że knajpę prowadzi osoba z bogatą duszą i niebanalną wyobraźnią. Owszem peerel był za sprawą starych płyt i książek posegregowanych w licznych szufladkach i na regałach, prawdziwych, papierowych książek jak najbardziej do czytania, na miejscu. Do płyt pasował wielki patefon, a na stołach zachwyt wzbudzały szydełkowe obrusy, a zapach….cynamon, goździki, imbir aż chciało się jeść,  jeść…i pić, bo po to przyszłam. Kobieta za barem (potem okazało się, że właścicielka) namówiła mnie na lokalne piwo, które okazało się na tyle dobre, że poprosiłam o dokładkę.  A że po dwóch piwach ciężko wstać, to sobie posiedziałam, pochłonęłam atmosferę Szarotki, poczytałam, co na regałach stało…i na ścianach wisiało, sprawdziłam na endomondo, że 3 kilometry idę już prawie 2 godziny, więc wstałam i poszłam, ale wcześniej w myślach obiecałam sobie tu wrócić niebawem i to nie tylko na piwo, ale za sprawą urokliwych ciast, które kusiły zmysły, wyglądając z gabloty.

Mofeta

Mofeta to odkrycie kolejnego dnia. A było tak…poszłam do recepcji hotelu, by się dowiedzieć, co Muszyna oferuje takim globtroterom jak ja. Dostałam folder o wodzie – nudny jak podręcznik do fizyki i mapkę z opisem miejsc kultowych. Mapkę uznałam za przydatną i nie rozstawałam się z nią do końca. Ta właśnie ona zaintrygowała mnie mofetą. Jako, że słowa tego nie stosuję na co dzień, postanowiłam zobaczyć, co się za nim kryje. Drogowskazy pokazywały, że mam ją w zasięgu 3 kilometrów marszu pod łagodną górę, a fotografia ukazywała coś w rodzaju akwenu. Był to widok kuszący, biorąc pod uwagę, że żar niezmiennie spopielał przestrzeń i czerwienił moją skórę. Pomyślałam sobie; “Woda! Tego mi trzeba!” I poszłam. Faktycznie, po niedługi marszu topiącym się asfaltem dotarłam do mofety. Okazało się to niewielką przestrzenią (ok.20 m2), nad którą przewieszona kładka umożliwiała dojście do trzech otworów wielkości talerza. Z tych wypełnionych wodą dziur wydobywały się bąbelki wody. Takie małe gejzerki. To właśnie była mofeta. Zachwytu może nie wzbudziła, ale niewątpliwe utkwi mi na długo w pamięci. Szczególnie za sprawą dysonansu, jaki pojawił po konfrontacji wyobraźni z rzeczywistością :).

Cmentarz żydowski

O cmentarzu też dowiedziałam się z mapy. Niestety, opis był enigmatyczny, a lokalizacja lekko nieczytelna (o sposobie odczytywania mapy przeze mnie nie będę się rozwodzić). Postanowiłam nie ryzykować zbłądzenia i zaczęłam rozpytywać tubylców. Z mizernym skutkiem. Pani w sklepie popatrzyła na mnie, popatrzyła na koleżankę i powiedziała: “Żydowski? To chyba koło kościoła pochowali tych Żydów, bo tam jest cmentarz…Innego nie ma.” Nie dyskutowałam. Przecież nie będę niegrzeczna na nieswoim terenie (już raz byłam w Pielgrzymce i zrobiło się niebezpiecznie). Z pomocą przyszedł przypadek a w zasadzie przypadkowo spotkani turyści. Oni wiedzieli, na dodatek klarownie wytłumaczyli mi, jak mam trafić. I trafiłam. Tym razem było ostro pod górę. Pot szczypał tak w oczy, że o mały włos przegapiłabym to miejsce. Pod samym lasem na stoku góry kilkanaście macew. Na tych, co jeszcze nie powaliła ich grawitacja – ułożone kamienie – znak pamięci. Reszta macew leży na ziemi, część chyli się ku upadkowi. Tabliczka informuje, że to cmentarz z XIX wieku, na pewno zabytkowy, jednak estymy należnej zabytkowi wyraźnie tu brakuje. No cóż…tyle dobrze, że tablice nagrobne nie służą za budulec chodnika lub drogi, co miało miejsce w Złotoryi.

Leluchów i Dubne

Z o wiele większym szacunkiem niż do starozakonnych odnosi się na tym terenie do reliktów prawosławia czy greckiej odmiany katolicyzmu. Na niewielkiej przestrzeni zlokalizowanych jest kilkanaście pięknych drewnianych cerkwi. Za punkt honoru postawiłam sobie zobaczyć je wszystkie. Prawie się udało. Ale najpiękniejsze widziałam tuż przy granicy ze Słowacją. Jedna była w Leluchowie, prawie na końcu świata. Tak się szczęśliwie złożyło, że była otwarta a w niej ksiądz, bardzo komunikatywny i uroczy człowiek, który przystępnie wyjaśnił mi niuanse, jakie różnią prawosławie i grekokatolicyzm. Opowiedział o symbolice, o ikonach, o relikwii św. Marii Magdaleny (ręka utrzymująca temperaturę 36,6 stopni), o wartości ikonostasu i o nietoperzach, które zamieszkują pod dachem świątyni. Słuchałam, podziwiała, fotografowałam…i zachęcona tym pojechałam do Dubnego, by i tam przekonać się, jak piękna może być drewniana architektura sakralna, szczególnie gdy bryła cerkwi rysuje się na tle zachodzącego (wreszcie) słońca.

 

Muszyna i okolice to bajka, bajka, którą chce się czytać znowu. Już wiem, że tam wrócę, bo tyle jeszcze można tam zobaczyć, tyle posmakować. A jak ktoś nie lubi tłumów, jeśli komuś nie służy gwar kurortów, to szczególnie polecam Sądecczyznę z pięknie wijącym się Popradem i łagodnie pofalowanymi wzgórzami.

 

 

 

 

 

 

 

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *