Na znak pokoju :)


Lubię sobie pobiegać. Najlepiej sama. Wieczorem. Nikt wtedy nie widzi, jak jestem zmęczona, spocona, czerwona na twarzy. Biegam dla przyjemności, by walczyć sama ze sobą, ze swoimi słabościami. Nie ścigam się z nikim innym, bo znam swoje miejsce w szeregu. Taka jest moja – nazwijmy to – filozofia biegania. Nie lubię gonitwy, czyli zawodów. To, że inni biegną szybko, wcale nie motywuje mnie to nabierania prędkości. Wręcz przeciwnie – deprymuje. Dlatego nie byłam w 7 niebie, gdy mąż uparcie namawiał mnie do kolejnych zawodów, tym razem do biegu w niemieckim Pulsnitz. Ale czego nie robi się dla męża. Skoro nie jestem Perfekcyjną Panią Domu, to chociaż będę …biegaczką w Pulsnitz – pomyślałam. I stwierdziłam, że nawet jeśli będę ostatnia, to może w kategorii wiekowej jakoś się obronię. Jak w ubiegłym roku. Bo to, co zdarzyło się rok temu, to była historia, o której długo w złotoryjskim OLAWSie było głośno i śmieszno 🙂 …Pojechałam w towarzystwie najlepszych biegaczy ze Złotoryi. Wszyscy zmotywowani. Gotowi do walki. Urodzeni zwycięzcy. I ja. Przyjechałam na miejsce, odebrałam pakiet startowy z numerem…i wtedy dopadła mnie przeraźliwa niemoc. Wbrew namowom męża schowałam numer do plecaka, wyciągnęłam aparat i poszłam na trasę jako obsługa fotograficzna. Uznałam, że robienie zdjęć jest mi bardziej pisane niż konfrontacja z biegaczami. Po niemal godzinie, kiedy już zakończył się bieg na 10 km zeszłam z trasy, mijając metę. Teraz tylko dekoracja i wracamy. Spełniło się. Nasi biegacze oczywiście stawali na podium. W każdej kategorii biegowej i wiekowej. Jakie zdziwienie pojawiło się wtedy, gdy wyczytano moje imię i nazwisko. Trzecia w kategorii wiekowej. Oczywiście nie weszłam na podium. Przecież nie biegłam. Czas powyżej 50 minut (tyle trwało moje chodzenie z aparatem) uznano za trzeci dla pań po czterdziestce 🙂. Na 5 kilometrów 🙂. Wracaliśmy do Polski i śmialiśmy się jak można być prawie mistrzem, nie biegnąc w ogóle.
Ale w tym roku postanowiłam jednak zmazać tę winę i powiedziałam sobie: choćbym miała przejść, to całą trasę przebiegnę. Poprawnie. Bez aparatu. I stało się. Co prawda po rozgrzewce, gdy z bliska zobaczyłam górę, pod która trzeba podbiec, odechciało mi się już startu, ale…No przecież wstyd znowu stchórzyć. A tak nawiasem pisząc, to mówiono mi wcześniej, że ta góra to tak jak nasza ulica Stroma. Owszem – Stroma razy dwa 😛.
Górę oczywiście przeszłam, potem z góry szło dobrze. Pół kilometra przed metą zobaczyłam ratowników przy leżącym biegaczu. Trochę mnie to przeraziło, bo on młodszy i padł, to może ja też padnę. Nie zdążyłam. Dobiegłam do mety. Oczywiście podium nie było. Ale bieg zaliczyłam. Ktoś musi być pod koniec stawki. Szczególnie tej złotoryjskiej. Doszłam do wniosku, że mąż wiedział, co robi, wystawiając mnie do tego biegu. Byłam niczym gest dobrej woli w stosunkach polsko-niemieckich. Miałam zatrzeć niemiłe wrażenie, że Polacy na polu biegowym pokonują Niemców bezlitośnie. Ja nie. Ja pozwalam się prześcignąć 🙂. Byłam jak ten znak pokoju i przyjaźni przekazany przez polską stronę Niemcom.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *