Nigdy nie dorównam mojej polonistce

Zbliżają się urodziny mojego liceum. Liceum, do którego chodzę z niewielką przerwą od 22 lat. Co roku, od 18 lat przeżywam cudze matury, nie wiem, czy nie bardziej niż własną w 1989 roku. Co roku też przyjmuję pod swoje skrzydła (Boże, jaki patos) kolejne roczniki. Kiedy zaczynałam pracę, a było to w Zespole Szkół Zawodowych zaraz po studiach, moi wychowankowie byli młodsi ode mnie o 7 lat. Teraz…szkoda gadać. Mogłabym pewnie być ich babcią, gdybym szybciej wytrwała się spod kurateli rodziców :D.
Szkoła zmienia się na moich oczach. Nie zawsze to Dobra Zmiana, ale nie będę z tym dyskutować, bo „nie cofniemy życia fal”, jak pisał któryś z pozytywistów (oczywiście wiem, który, ale, udaję, że to nieistotne ).
Mając Liceum na co dzień, mogę sobie porównać szkołę sprzed lat z dzisiejszą. A jak było kiedyś za tzw. moich czasów w LO?
Pierwsze dni w liceum pamiętam jak przez mgłę, ale w tym wszystkim najbardziej wyraźnie widzę pierwszą lekcję polskiego z moją polonistką, wychowawczynią i jednocześnie ówczesną wicedyrektorką ogólniaka – św. pamięci profesor Zenią Chołoniewską. Kiedy wyczytywała listę obecności, przy moim nazwisku zatrzymała się na chwilę i zapytała, a raczej stwierdziła: Wiesz, że jesteś moją wnuczką. Poczułam pewien dysonans poznawczy, ponieważ dobrze znałam swoje dwie babcie i żadna z nich nie przypominała pani Chołoniewskiej. Jednak byłam na tyle przestraszona całą sytuacja i spłoszona nową szkołą, że nie zapytałam, o co chodzi (wtedy uczeń czuł respekt przed nauczycielem). Dopiero po paru dniach wyjaśniła się cała sprawa. Wtedy sama polonistka objaśniła mi, że jest uprawniona do nazywania mnie wnuczką, ponieważ dwie dekady wcześniej była wychowawczynią mojego ojca. W ten sposób rodzina powiększyła mi się o nową “babcię”.
“Babcia” Chołoniewski była niezwykle elegancką i dystyngowaną kobietą. Do dziś pamiętam jej krwistoczerwone paznokcie i starannie ułożone kruczoczarne włosy. I jeszcze kresową wymowę z dźwięcznym „h” . Na dyktandach mieliśmy ułatwione zadanie, bo zawsze wiedzieliśmy, kiedy zapisać „ch” a kiedy „h”. Cenię moją licealną wychowawczynię za ogromny dystans do samej siebie i rzadko spotykaną autoironię. Pamiętam, jak pojechałam z nią na olimpiadę polonistyczną do Wrocławia. W przeddzień zawodów p. Chołoniewska zabrała mnie do restauracji na obiad. To chyba była Piwnica Świdnicka. Wówczas, a było to 28 lat temu, byłam strasznym niejadkiem. Dodatkowo stres przed olimpiadą sprawił, że nic nie mogłam przełknąć z tego, co miałam na talerzu (leżał tam ogromny kotlet schabowy). Wtedy moja polonistka uciekła się do szantażu i powiedziała: Iwona, jeśli nie zjesz tego kotleta, to będziesz chodzić do szkoły w tym, co ja teraz robię na drutach. No i cóż mogłam uczynić w sytuacji, kiedy dziergana przez nią czerwona kamizelka była okrutnie brzydka i nieforemna? Bez słowa skargi wcisnęłam w siebie ten kotlet. To była dopiero skuteczna perswazja! Nasza polonistka miała ogromny posłuch wśród swoich uczniów. Potrafiła przyjść na lekcję i zakomunikować: Iwona na jutro musisz dostarczyć cztery wiersze na konkurs.
Na nic były moje tłumaczenia: pani profesor, ale ja nie mam żadnych wierszy. Jak p. Chołoniewska rzekła, tak miało być. Siadałam zatem wieczorem przy biurku i tworzyłam poezję. Rodzice się śmiali, że piszę produkcyjniaki. Ale bez fałszywej skromności muszę przyznać, że za te produkcyjniaki zazwyczaj zbierałam nagrody. Raz nawet jako obiecująca poetka byłam bohaterką audycji radiowej i zdarzyło mi się udzielać wywiadu w TV. Lokalnej, niestety. Po skończeniu liceum jakoś przeszła mi poetycka choroba. Zabrakło pewnie motywacji ze strony polonistki 🙂
To naprawdę była fajna szkoła. W sumie nadal jest, tylko ja jestem po drugiej stronie biurka i nigdy nie dorównam swojej polonistce.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *