Kapsuła czasu

W piątek czeka nas w LO urodzinowa impreza. To okazja do przekopania zakamarków pamięci i wydobycia na jaw dziejów mrocznych. Dlatego pokusiłam się o te wynurzenia 🙂 Może kogoś zainspiruję do podróży w czasie 😉
Jakie było liceum w latach 80?
Z jednej strony dość surowi nauczyciele, ale z drugiej – świetne relacje między nami, uczniami. Szkoła była niewielka. Po trzy klasy w roczniku, przy czym zwykle to były klasy kilkunastoosobowe. Że też to się opłacało?
Żyliśmy wtedy w czasie, kiedy wymagało się od nas dyscypliny. Ale mimo to byliśmy w miarę normalni. Baliśmy się dyrektora Józefa Górzańskiego, „zmiękczaliśmy” pączkami germanistkę prof. Danutę Kwaśniak, czuliśmy respekt przed geografem prof. Andrzejem Frąckiewiczem, jako humaniści unikaliśmy na lekcji wzroku fizyka prof. Bronisława Szewczyka, naruszaliśmy równowagę psychiczną prof. Romana Gorzkowskiego, kochaliśmy nazywającą nas dziećmi matematyczkę prof. Annę Radzicką, okazywaliśmy szacunek polonistce i wychowawczyni w jednej osobie prof. Zenonie Chołoniewskiej. Zresztą to ona wpadła na pomysł, abyśmy od drugiej klasy liceum nosili mundurki. My, dziewczyny żakiecik i spódnicę a chłopcy marynarkę i identyczne spodnie. Niespecjalnie nam to przeszkadzało. Nie byliśmy nazbyt drobiazgowi ani roszczeniowi. A szkoła oczekiwała od nas wiele, tyle, że my nie odczuwaliśmy dodatkowych obowiązków w kategoriach kary, lecz szukaliśmy w tym swoistej rozrywki. Na przykład wyjazdy na wykopki do Państwowego Gospodarstwa Rolnego, gdzie dyrektorował ojciec naszego kolegi, sadzenie lasu, grabienie liści wokół szkoły…to wszystko sprawiało frajdę. Nawet jeśli trzeba było latać ze szpadlem czy trochę się ubłocić.
Jako klasa pani wicedyrektor musieliśmy umieć pokazać się z jak najlepszej strony. Również tej artystycznej. Dlatego stanowiliśmy trzon zespołu wokalnego LO. Nieważne, że ze śpiewem było krucho, ale ważne było, że jakoś wyglądamy i wychowawczyni nas się nie powstydzi. Dzięki temu pojechaliśmy raz do zamkniętego miasta, czyli do Krzywej, gdzie stacjonowało wojsko radzieckie zwane potocznie zaprzyjaźnionym. Nie wiem, co to była za okazja, może kolejna rocznica Rewolucji Październikowej, bo na pewno nie Święto Niepodległości. Pojechaliśmy tam chętnie, bo mówiono nam, że mają tam dobrze zaopatrzone sklepy. Spożywcze, rzecz jasna. Nie pamiętam już co i jak zaśpiewaliśmy i zagraliśmy czerwonoarmistom, ale pamiętam czekoladowe cukierki, nabyte w sklepie osiedlowym, zapakowane zgodnie z tradycją sowiecką w tytkę z gazety. Pamiętam też, że koledzy nakupowali znaczków z Leninem (nazywaliśmy je „dzieciątko Lenin”) a potem handlowali nimi w szkole. Dla szpanu niektórzy nosili je przypięte do mundurków, oczywiście nie zamiast obowiązkowej tarczy, która już była w tych czasach na szpilce i ciągle się gubiła, sama lub z naszą pomocą. Z wyjazdu do Krzywej pamiętam też obiad, jakim nas podjęli Rosjanie. W ichniej stołówce zaserwowali nam pokaźną porcję ziemniaków „deptanych” i do tego pulchne serdelki. Choć były to czasy kryzysu i kartek na mięso, wcale nie wpadliśmy w zachwyt nad tym obiadem. Kurtuazyjnie podjęliśmy próbę konsumpcji, po czym oddawaliśmy do okienka stołówkowego resztę, twierdząc, że wcale, a wcale nie chce nam się jeść. Na pewno przez ten stres artystyczny.
Nasza klasa dość często podróżowała, a to Wrocław, a to Berlin a to Ruhland, a to nadmorskie Darłówko. Do Darłówka pojechaliśmy na cały tydzień. Nie była to zielona szkoła ani warsztaty maturalne. Pojechaliśmy sprzątać ośrodek kolonijny. Do południa myliśmy okna, szorowaliśmy podłogi, zamiataliśmy, co się dało. Potem kąpiel i szliśmy, gdzie dusza gnała. Że też wychowawczyni nad tym jakoś panowała? Że wróciliśmy do domu bez strat w ludziach? Dziś nie do pomyślenia.
Tam właśnie skończyłam 18 lat i zrobiłam zamknięte przyjęcie dla swojej klasy. Zamknięte ono oczywiście było tylko dla opiekunów. Ale na ogół było w granicach przyzwoitości, bo nawet wszystko pamiętam, a szczególnie wieczorny wypad na plażę, gdzie brodziliśmy we mgle, potykając się o nocujące na piasku łabędzie. A może to nie były łabędzie?
Ehhh…to były czasy…No i dodam, że w liceum poznałam swojego długoletniego już męża :).

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *