Jak nie zrobiłam księżyca

Przygotowałam się do tego dość starannie. Przynajmniej mentalnie. Największa pełnia od lat. Konkretnie od 1948 roku. Tego nie można przeoczyć, tego nie można nie zarejestrować. Gratka dla fotografów. Skoro tak, to ja też muszę mieć swój superksiężyc.

Tak zaplanowałam obowiązki, żeby koło 17.30 móc już tylko podążać okiem obiektywu za srebrnym na niebie. Załatwiłam jedno zebranie, drugie zebranie, dobrałam odpowiednie obiektywy, wsiadłam w auto i pognałam (no bez przesady) na odkrytą przestrzeń. Kiedy byłam już za miastem i oczom moim ukazał się naprawdę pokaźny księżyc, zatrzymałam się, wyjęłam aparat, włączyłam i …oniemiałam. Brak karty – poskarżył mi się wyświetlacz. Ło matkobosko – pomyślałam sobie – jakaś ty nieogarnięta, karty zapomnieć! Toż to zdarza się innym, a nie tobie – snułam monolog i jednocześnie obliczałam, ile czasu zajmie mi powrót do domu po kartę i kolejne ulokowanie się we właściwym księżycowidocznym miejscu. Wiedziałam, że im dłużej będę zwlekać, tym księżyc mniej atrakcyjnym będzie. Zaryzykowałam, wszak takie widowisko spotkać mnie może dopiero w 2034 roku, czyli pewnie po mojej śmierci. Zatem co sił pognałam do domu, zabrałam, co trzeba i …zaczęłam szukać księżyca. Dosłownie. Bo nagle zniknął a jego miejsce zajęła nieprzenikniona mgła. Myślę sobie – ok., mgły się zdarzają, najczęściej w dolinach, wyjadę za miasto, będzie lepiej. Wyjechałam. Im bardziej wyjeżdżałam, tym było mgliściej, tym mniej widziałam drogę, o księżycu nie wspomnę. Co by tak nie przypłacić życiem tej wyprawy, bo wzrok mój sokolim nie jest, a we mgle tym bardziej, postanowiłam wrócić. Trochę po omacku. I – rzecz jasna – bez zdjęć. Ale przynajmniej z motywacją, by doczekać 2034 roku. Żeby tylko nie zapomnieć o karcie 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *