Grząski temat Mikołaja

Święty Mikołaj to taki grząski temat. Wiedzą o tym wszyscy, którzy mają dzieci. Bo nie wiadomo, kiedy można o nim pełną gębą, a kiedy szeptem. Bo nie wiadomo, czy ma przyjść w czerwonym płaszczu, z pastorałem, w czapie i z wacianą brodą, czy ma być niewidzialny i zostawiać, co przyniósł, pod poduszką. Bo nie wiadomo, czy jeszcze nasza pociecha wierzy, czy już została uświadomiona (tego uświadomienia boimy się bardziej niż inicjacji seksualnej własnych dzieci). 
I jeszcze nie wiemy, czy przychodzi w noc poprzedzającą 6 grudnia czy w Wigilię. Amerykańskie produkcje filmowe i popkultura już tak namąciły nam w głowie, że połapać się nie sposób i w konsekwencji dziś Mikołaj musi zasuwać cały miesiąc. Szczególnie w centrach handlowych.
Kiedyś było prościej. Na początku grudnia przychodził do mnie Mikołaj, a w Wigilię Gwiazdor. Trochę mi się pomieszało, gdy poznałam swojego męża, bo jego w Wigilię nawiedzały Aniołki. Ale po latach wypracowaliśmy kompromis i został już tylko Gwiazdor.
Wracając jednak do tych lat, kiedy sama wierzyłam w Mikołaja, muszę się do czegoś przyznać. Jako dziecko byłam raczej bystra i inteligentna. Czytać się nawet nauczyłam szybko i jako pięciolatka przyswajałam gazety. Zapewne była to „Trybuna Ludu” lub inna „Gazeta Robotnicza” (stąd też mój raczej lewicowy kurs), ale „Echa Złotoryi” wtedy jeszcze nie produkowali. Nie wiem, czy z tych gazet, czy z ogólnego swojego rozgarnięcia dość wcześnie sobie uświadomiłam, że Mikołaj to ściema. A było to tak. Przedszkole numer 4 w Złotoryi, początek grudnia. Dzieciaki wystrojone jak na dożynki z udziałem I sekretarza KC PZPR. Dziewuszki w strojach ludowych: krakowianki, góralki, sypiące po podłodze cekinami z kubraczków i paciorkami tłukących się korali. Rzecz oczywista – czerwonych. Dla mnie chyba kubraczka zabrakło, bo na zdjęciu mam tylko jakąś minimalistyczną minispódniczkę z naszytymi wstążeczkami. Spódniczkę, która odkrywa moje maksymalnie chude, pająkowate nogi i pomarszczone na nich białe rajtuzki. Pamiętam, że te rajtuzki to był koszmar, bo nie tylko ciągle opadały, to jeszcze swędziały mi od nich kolana. W ogóle ciągle mnie swędziała skóra, bo jakaś alergiczna byłam. Uczulało mnie wszystko, truskawki, rajtuzki, komary…ale nie o tym chciałam. Wróćmy do Mikołaja. Wystrojone i podekscytowane dzieciaki czekają na Mikołaja. Stres niemiłosierny, bo nie wiemy, czy rózga nam przeznaczona (wszyscy nią straszyli), czy raczej paczuszka niespodzianka.
Przychodzi Mikołaj. Siada w fotelu i zaczyna się. Trzeba podejść, coś zaśpiewać, wydukać jakiś wierszyk i dostać, co z wora Mikołaj wygrzebie. Przychodzi czas na mnie. Podchodzę patrzę na Mikołaja. Broda, wąsy, czapa, płaszcz, buty….no właśnie buty. Buty tatusia. „Tatuś, to ty?” – pyta mój wzrok. Nie wiem, czy tato usłyszał moje pytające spojrzenie, ale z formy raczej nie wyszedł i dalej grał, co grać mu powierzono. Nie pamiętam, co w tej paczce było, co mi ja tatuś-Mikołaj wręczył, pamiętam tylko, że wtedy przestałam być naiwną Iwonką wierzącą w Mikołaje. Może gdyby nie ta moja przenikliwość, może gdyby nie ten wzrok, co ku dywanowi powędrował, może gdyby tatuś włożył cudze buty, jeszcze dziś byłabym idealistką, co w cuda wierzy.
I tak buty, tatusiowe trzewiki podkopały cały mój dziecięcy fundament wiary. To wtedy miejsce słodkiej Iwonki zajęła poważna i świadoma rodzicielskiej manipulacji Iwona . Jednak, żeby nie stracić wszystkiego wraz z tymi złudzeniami, jeszcze trochę ciągnęłam tę mikołajkową farsę, bo nie chciałam rodzicom robić przykrości, że już ich przejrzałam. Jeszcze parę lat robiliśmy się wzajemnie w konia, sorry – w Mikołaja. Ale dla tych prezentów warto było .

Podejrzewam, że jakieś dwadzieścia lat później moje cyniczne, bezwzględne i rozgarnięte dzieci grały ze mną w tę samą grę. Przy obopólnej radości 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *