Falstart, czyli jak przeżyć grudzień

Jakiś czas temu zastanawiałam się, dlaczego nie daję się uwieść magii świąt, dlaczego to mnie nie kręci. Nie mogę wszystkiego zwalić na karb swojego cynizmu, malkontenctwa, jakiegoś niedostosowania społecznego bądź braku empatii. Parę dni temu zrozumiałam, a dziś już jestem pewna diagnozy – chodzi o falstart.
To, co kiedyś było wyjątkowe, jednorazowe, zarezerwowane na konkretny czas, dziś rozmyło się w czasoprzestrzeni. Od początku grudnia atakują mnie z mediów Mikołaje, dzwoneczki, renifery, pohukiwania. Burmistrz sąsiedniego miasteczka w kiczowatym kostiumie już u progu grudnia życzy mieszkańcom wyjątkowego bożonarodzeniowego karpia. W firmach „opłatki” przez pół grudnia a potem jeszcze część stycznia. Tak się ten kalendarz zaciera, że jedni jeszcze nie skończyli obchodzić 11 listopada, drudzy już biesiadują na karczmie piwnej, a niecierpliwi urządzają spotkania opłatkowe. Symultanicznie. Od końca listopada w sklepach choinki wystrojone jak stróż na Boże Ciało, ekspedientki – niezależnie od stopnia zmęczenia – w czapeczkach mikołajowych na głowach i ze świąteczno-służbowym uśmiechem na bladej od zmęczenia twarzy. I tak przez trzy tygodnie. Z głośników w markecie sączą się amerykańskie pastorałki, a w powietrzu wisi – jak nad Krakowem smog – zapach podniecenia. Zapach, który jakoś mnie się nie udziela, mnie nie zaraża, a wręcz drażni i dusi. Bo ja przyszłam tylko po chleb i coś do chleba, a przy kasie przede mną ktoś wrzuca na taśmę pół działu z zabawkami i ćwierć spożywczego, jedną piątą monopolowego i sztuczną choinką w promocji.
Nie żebym była zazdrosna. Ja też tak umiem, co najwyżej podczas płacenia okaże się, że karta odmawia współpracy ze mną, bo do wypłaty jeszcze prawie miesiąc. Mnie raczej to wszystko od razu kojarzy się z myciem okien pomazanych przez kocie łapy, bólem kręgosłupa, gdy stoję nad stolnicą i lepię raz do roku pierogi, które i tak okażą się gorsze od uszek wyprodukowanych przez moją mamę, z szukaniem regularnie raz do roku znikającego stojaka pod choinkę, z kłótnią o to, kto co robi i dlaczego, fochami moich synów, że muszą współuczestniczyć w tym całym szaleństwie…
A kto pamięta święta, gdy choinka pojawił się w domu tuż przed wigilią, stroiło się ją malowanymi orzechami włoskimi, cukierkami, prawdziwymi świeczkami i łańcuchami z bibuły, które trzeba była wcześniej misternie posklejać?
Kiedy kuchnia pachniała makowcem, z własnoręcznie wysypanym z makówek makiem, ukręconym w maszynce do mięsa? Kiedy woń pomarańczy przenosił nas w egzotyczne czasy i miejsca? Kiedy radość budziły banany a euforię drewniane klocki znalezione pod choinką?
Nie mówię, że teraz jest źle. Mamy to, czego nie mieli nasi rodzice. Mamy dostatek w sklepach i w miarę pełne portfele (od czego „talony” z funduszu socjalnego). Mamy łatwość wydawania pieniędzy i bogaty repertuar pokus. Ale co z tego, jak to wszystko nam spowszedniało, opatrzyło się, przejadło, rozmyło, rozmemłało? Bo święta mamy na co dzień 😉 A przynajmniej od początku grudnia 😉

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *