Okna, uszka i ja

Czas przedświąteczny. Mam na to dwie nazwy: „maraton przebiegnięty sprintem” lub „nie ma rzeczy niemożliwych”. Z jednej strony życie toczy się rytmem zwyczajnym – praca w pracy, praca w domu, praca poza domem. Z drugiej strony zaczyna coś dziwnie już drgać w powietrzu, czas się kurczy, panika rośnie, w sklepach tłumy, na parkingach ciasno, poczucie, że się nie zdąży natrętnie kołacze z tyłu, boku i przodu czaszki. Kiedy umyć okna, gdy robi się ciemno tuż po powrocie z pracy? Jak kupić prezenty, gdy nie ma gdzie zaparkować w mieście? Jak ulepić uszka, gdy się tego nie znosi? Jak mężowi powiedzieć dyplomatycznie, żeby pozbierał swoje rzeczy i poukładał na właściwych półkach i jednocześnie nie obraził się na mnie? Jak przywieźć choinkę, gdy nie mieści się do osobówki? Jak to przeżyć i nie zwariować? Jak przetrwać, nie zrażając do siebie rodziny, która zupełnie inaczej pojmuje swoją rolę w stadle domowym niż my?
Jako kobieta – mam nadzieję w miarę normalna – wyniosłam z domu, że przed świętami warto umyć okna, pościerać kurze, znaleźć stojak pod choinkę, ustawić drzewko, ubrać je w to, co zostało z roku poprzedniego, a szczęściem nie zniknęło gdzieś w odmętach pakamery….Niby proste, klarowne, czytelne – ale…
Zawsze jest jakieś „ale”. Na przykład to, że kiedy już jest choinka, bo mąż znalazł czas i pojechał po nią za pięć dwunasta, czyli w samą wigilię, to okazuje się, że tradycyjnie zniknął gdzieś stojak. Ten co go rok temu kupiłam, gdy zginął tamten sprzed dwóch lat, który zastąpił tamten sprzed trzech….A kiedy uda się znaleźć czynny jeszcze sklep, gdzie sprzedają stojaki, to wtedy okazuje się, że lampki choinkowe, które cudem ocalały z roku poprzedniego – nie świecą. W sumie to już mogłabym się do tego przyzwyczaić, bo zdarza się co roku, ale jakoś dziwnie mnie irytuje. Ta nowa świecka tradycja niełatwo znajduje zrozumienie.

W ogóle są rzeczy i zjawiska przed świętami mało racjonalne. Na przykład to nieszczęsne mycie okien. Niby można to robić o każdej porze roku, ale najmniej rozsądna wydaje się ta czynność zimą. Do domu wpada chłód przez otwarte na oścież okna. Płyn na szybach marznie. Po ciemku nie widać smug, a które już nazajutrz, w świetle dziennym ujawniają niedokładność myjących….A poza tym nikt i tak tego nie doceni w nawale przedświątecznych i świątecznych atrakcji. Tak miałam niedawno. Umęczyłam się przy tym myciu, zmarzłam, narażając się na katar, ale dumna z siebie i dobrze, w swoim mniemaniu, spełnionego obowiązku, czekam na słowa pochwały z ust rodziny. I co? Przychodzi mąż z pracy. Nic nie zauważa. Normalne. Więc prowokuję go do tego zauważenia.
– Widzisz coś? – pytam.
– Co? – odpowiada, pytając, czego nie lubię.
– No coś się zmieniło. Jak myślisz co? – podpowiadam, sugeruję dyskretnie, łypiąc okiem na szyby.
– Aaa…u kosmetyczki byłaś – odpowiada mąż, zadowolony z siebie, że zapewne trafił w samo jądro celu.

I tak można uznać, że jak już myjemy te okna, to nie oszukujmy się – robimy to tylko dla siebie, żeby nie poczuć się gorzej niż inne panie domu. Jednak miejmy to na uwadze, że: „nie gorzej” nie zawsze znaczy „lepiej” a tym bardziej – „ dobrze”  Co swoim katarem potwierdzam .

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *