Tłusty czwartek i ja też tłusta

Mam nadzieję, że od pisana o pączkach nie przybywa sadełka, tak jak od ich jedzenia. Mam nawet jeszcze większą nadzieję, że od pisania trochę kalorii się traci, przynajmniej w palcach. Smukleją. Dlatego pozwolę sobie na tę stratę i okolicznościowo zapodam kilka refleksji.
Uwielbiam pączki, ale tylko te mamine – produkowane z sercem i kunsztem. Bo mamy słodkości to mistrzostwo świata. Nie wiem, co stało się z łańcuchem genetycznym, gdzie i jak się urwał czy poskręcał, bo nic a nic po mamie tej zdolności nie odziedziczyłam. Jedyne, co umiem, to ciasto orzechowo-jabłkowe i niepieczone tiramisu.
Moja mama, kiedy komuś tłumaczy przepis na jakąkolwiek potrawę, mówi: „To jest takie proste, że nawet moja Iwonka potrafi.” No cóż, zasłużyłam sobie na to. Kilka wpadek cukierniczych już zaliczyłam. Pierwszą, kiedy syn Kacperek, chodzący do przedszkola, zgłosił mnie jako tę, która usmaży na jakąś imprezę maluchów oponki. Nie powiem, poczułam dumę, że synek we mnie wierzy. Jednak miłość synowska bywa ślepa, a wiek mojego dziecka i brak doświadczenia wiele tłumaczyły. Mimo wszystko, mimo tremy i braku fachowej wiedzy zabrałam się za robienie oponek. Zasięgnęłam rady „Kuchni polskiej” i zaczęłam teorię przekładać na praktykę, wizualizując sobie produkt końcowy. Oczyma wyobraźni już widziałam rozanielone miny Kacperkowych kolegów jedzących moje słodkości. Już widziałam siebie jako supermamę, jakiej będą mojemu dziecku zazdrościć inne dzieci. Niestety…niestety efekt mojego wysiłku okazał się odbiegać wizualnie od produktu ze zdjęcia z „Kuchni polskiej”. Ba! W smaku te oponki były jakieś takie …bez smaku. Na domiar złego okazały się dość oporne na gryzienie. Za to świetnie nadawały się do rzucania nimi o ścianę, co z desperacji zaczęłam sprawdzać. Koniec końców, żeby nie stracić autorytetu u własnego dziecka pojechałam do cukierni i zamówiłam pokaźną porcję przemysłowych oponek. Dzieciom smakowały, ale przed paniami nie dało się ukryć tej mistyfikacji. A na przyszłość dziecku zakazałam zgłaszania matki do tego typu aktywności rodzicielskiej. Dotrzymał słowa – w kolejnych latach wkopywał w to babcię.
Druga moja przygoda z cukiernictwem to placek jabłkowo-orzechowy. Prosty jak instrukcja obsługi cepa. Trudno go zepsuć. Pokrojone w plasterki jabłka zasypuje się cukrem, potem dodaje jajka, wsypuje mąkę, proszek do pieczenia, miesza, dosypuje łuskane orzechy włoskie i piecze. To właśnie takie ciasto, co nawet ja potrafię. Niby. W moje wersji wyszło tak, że kiedy wstawiłam ciasto do piekarnika i już połowę swego tam posiedziało(?)/poleżało(?), wtedy mój wzrok zahaczył o szklankę, a w niej łuskane orzechy czekające bezskutecznie na dodanie ich do placka. Nie muszę chyba pisać o efekcie.
Dlatego w tłusty czwartek – pomna historii sprzed lat – zdaję się tylko na mamę, jej pączki, małe, zgrabne, bez lukru, z cukrem pudrem, które nawet na drugi dzień smakują jakby wyszły prosto ze smażenia. I żadnych biedronkowych czy lidlowych erzaców nie pakuję w swój przewód pokarmowy.
Niestety, mamy pączki, smakujące niebiańsko, pochłaniam w ilościach hurtowych, co potem mocno obciąża moje sumienie. I to sumienie, ważąc tyle, psuje mi humor, kiedy staję na wadzę. Już jedną wagę wyrzuciłam, bo mnie oszukiwała, kupiłam drugą, ale chyba obie były w zmowie, bo ta nowa pokazuje mi znowu za dużą cyfrę z przodu.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *