Jestem na Mauritiusie

Ósmy dzień jestem na Mauritiusie. Nie jest to żaden fejsbukowy łańcuszek typu „lubię na podłodze” czy „jem porzeczki”. Nie jest to też psikus wyobraźni zmęczonej polonistki.
Ósmy dzień jestem na Mauritiusie. Tak mi pokazuje biurkowy kalendarz. Taki mały, a wredny. Lutemu patronuje Mauritius i w moje oczy raz po raz bije kolorowy i egzotyczny obrazek wyspy. Już sprawdzałam – w marcu będę w Tokio, a w kwietniu w Birmie.
Skąd ja wytrzasnęłam ten kalendarz, nie wiem. Postawiłam go sobie na służbowym biurku i maltretuję się widokiem, na jaki w rzeczywistości pozwolić sobie nie mogę. Z paru powodów. Już sprawdziłam – ferie na Mauritiusie pochłonęłyby trzykrotność mojej pensji z nadgodzinami. Sprawdziłam też, gdzie ten Mauritius jest i stwierdziłam, że samochodem tam nie dojadę. To 9 tysięcy kilometrów. Sama droga zajęłaby mi w obie strony 8 dni, gdybym jechała non-stop 24 godziny na dobę . Czyli musiałabym jednak wsiąść do samolotu. A na żywo za żadne skarby nie wsiądę. Na pewno nie dobrowolnie. Bóg mnie stworzył jako istotę dwunożną, bez z skrzydeł i bez płetw. Ani latać nie będę, ani pływanie mi w głowie. To przesądza sprawę. Mauritius odpada.
Pojadę do Kudowy.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *