Winniczek i motyl

Zaczęły się ferie. Tyle na nie czekałam. Ostatnie dni, kiedy szłam na lekcje, na to moje pierwsze piętro zabytkowego budynku z hipoteką, czułam się jak ślimak winniczek. Sunęłam resztkami sił, dźwigając na sobie skorupę odpowiedzialności za losy młodego pokolenia. Z mozołem, acz uporem wpełzałam do klasy, a tam w ławkach siedziały podobne, tylko młodsze winniczki, których mina mówiła: „Niech ona tylko da nam spokój”. Ale dziś koło 13 godziny doślimaczyłam wreszcie do końca zajęć i, co dziwne dla winniczka, wyfrunęłam z lekkością motyla, by odbyć ferie. To nic, że motyl ten poczuł szczypanie mrozu i nieprzyjemny przenikliwy wiatr na swoich nieofutrzonych skrzydłach. Motyla od środka grzała wizja wolności. Wizja, że teraz zrobię, co tylko chcę. Bo nastał magiczny czas. Czyli czas dla siebie, co znaczy, że: będę biegać, będę czytać, będę robić zdjęcia, będę pić ze znajomymi kawę…będę jeść tylko zdrowo i regularnie, że po prostu będę chwytać dzień. To znaczy te 14 dni chwytać będę, jak Pana Boga za pięty.
Rozanielona wyliczanką możliwości wpadłam do domu, usiadłam na kanapie, opatuliłam się kocem i wtedy…i wtedy mój motyl zdechł (a może to była tylko jętka?). A raczej cofnął się do fazy kokonu, bo przyszła mi myśl, że jednak sobie trochę poleżę, powegetuję, popatrzę w sufit, zamknę oczy. Tak na chwilkę. Tak na ferie. 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *