Moje zabawki

Jak zwykle z ambitnych założeń nici. Nauczyciel na feriach jest jak dzieciak na feriach, czyli nie ma głowy, by myśleć o szkole. Jeśli taki nauczyciel zaplanował, że sprawdzi wszystkie zaległości skumulowane z ostatnich tygodni, to można założyć się, że nie sprawdzi. Oczywiście, zdarzają się chlubne wyjątki. Mam nawet takiego kolegę, co sprawdza testy na feriach, ale to są przypadki zanikające i raczej już traktowane jako anomalie.
Taki nauczyciel jak ja jest w stanie oddać się każdemu zajęciu podczas ferii, nawet pisaniu wywiadów i robieniu prania, by nie mieć czasu na niwelowanie zaległości służbowych.
Dziś na przykład założyłam sobie sprawdzić choć tuzin prac. Ale wieje wiatr. Ciśnienie spada. Krew domaga się kofeiny. Nie sposób się skupić i rzetelnie odrobić zadanie. Dlatego obrabiam zdjęcia przywiezione z wyjazdu. I patrzę sobie na wirtualne dowody swojego odpoczynku, bo fizyczne już mi odeszły w dal nieodgadnioną.
Patrzę na zdjęcia z muzeum zabawek i otwierają mi się w pamięci szufladki z latami 70. Patrzę na lalki, o jakich zawsze marzyłam, bo chodziły same albo napojone z buteleczki siusiały…też same w zabawkową pieluchę. Lalki można było ubierać we własnoręcznie uszyte lub wydziergane ciuszki. A jak się miało dobrą ciocię, to ona szyła dla lalek. I wtedy wyglądały jak modelki z „Burdy” (kto dziś wie, czym była „Burda”?).
Oglądam te fotki i widzę resoraczki poukładane w równych rzędach. To nic, że od urodzenia byłam babą, ale resoraczki i inne autka kochałam. W Świerzawie był taki kiosk, do którego regularnie w niedzielę po mszy zbliżałam się, a pan Wojciechowski, sprzedawca od czasu do czasu z daleka wołał: „Nic nowego nie mam”. I gdzieś nad moją głową mrugał do rodziców, bo wiedział, że znowu chciałam naciągnąć ich na nowe autko. Kochałam też klocki. Nie było wtedy lego, a może były, ale rodziców na nie stać nie było. Bawiłam się drewnianymi. Miały rozmaite kształty i stawiałam z nich warownie albo domki dla mniejszych lalek. Szkoda, że wystarczył nieostrożny ruch, czyjkolwiek, niekoniecznie samego konstruktora, a cała misterna budowla przechodziła katastrofę budowlaną.
Patrzę na uwiecznione na zdjęciach zabawki i widzę pacynki. Też takie miałam. Byłam jak Szekspir czy Molier. Sama wymyślałam scenariusze, sama je reżyserowałam i sama grałam. Co więcej sama byłam jednym widzem tego teatru. Bo brat pojawił się na świecie deczko później. Poza tym nigdy nie miał serca do teatru 
Widzę na zdjęciach konika na biegunach. Bujałam się na takim i fałszowałam z babcią kolędy albo inne śpiewy, raczej religijne. A i tak marzyłam, by zamiast tego konika mieć prawdziwego rumaka, a jeśli nie to chociaż bujany fotel. Prawdziwego konia mieli dziadkowie, była to klacz o wdzięcznym imieniu Baśka. Ale to była Baśka zaprzęgana do wozu, a ja chciałam mieć takiego konia pod siodło.
Oglądam na zdjęciach plastikowe armie żołnierzyków z różnych epok. Takimi też dowodziłam. Chociaż od żołnierzy wolałam miniaturki zwierząt, dla których budowałam z klocków wybiegi jak w zoo lub po prostu marzyłam, by pojechać tam, gdzie żyją prawdziwe lwy, żyrafy lub pingwiny.
Patrzę na fotki z muzeum, a na nich porozkładane „Misie”, „Płomyczki”, „Płomyki” – czasopisma, na których się wychowywałam. „Misia” czytałam jako 5-letnie dziecko i byłam dumna, że jak dziadek też czytam gazetę. Były tam też wycinanki. Ile kleju wsmarowałam w swoje ubrania, nieudolnie próbując posklejać sugerowane na rysunku przedmioty i papierowe zabawki…
Ehhhh….to były czasy, w które dzięki muzeum zabawek mogłam się na chwilę przenieść.
Jednak chyba pora zamknąć szufladki z latami 70. i powoli zapełniać tę oznaczoną 22 lutego 2017 roku . Do roboty zatem!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *