Co i na co liczę?


Nigdy nie przeliczałam czasu na pieniądze. W zasadzie niczego nie przeliczałam na pieniądze. Pieniędzy też nie przeliczam. Nie kolekcjonuję ich, bo się tego nie nauczyłam. Może to wina mojego taty, który zawsze dbał o to, by przed wyjściem do pracy zostawić mi na biurku jakiś grosz. Jeśli go wydałam, wiedziałam, że nazajutrz będę miała kolejny zastrzyk gotówki. To, co robił tato, bardzo mi się podobało. Dawało mi swobodę. Jednak mama, niezrozumiale dla mnie, miała zupełne odmienne zdanie.
Na efekty takiego wychowania nie przyszło długo czekać. Pojechałam na studia wyposażona w miesięczną kwotę na utrzymanie. Po tygodniu wróciłam z niemą prośbą w oczach o wsparcie, ale za to w nowych ciuchach kupionych u poznańskiej projektantki. Dopiero po wielu latach, kiedy sama byłam matką studenta, zrozumiałam, co musieli wtedy przeżywać moi rodzice. A ja dopiero uczyłam się gospodarować pieniędzmi. Początki były naprawdę trudne. Ile razy zastanawiałam się, czy nie oddać do lombardu złotego pierścionka – prezentu od babci na piętnaste urodziny lub może tureckiego kożuszka w łatki, bo nie miałam, co jeść albo za co kupić podręczników. Na szczęście studia skończyłam, nie umarłszy z głodu, a kożuszek oraz pierścionek ocalały.

Jednak mimo pięciu lat studiów w Poznaniu nie nauczyłam się wielkopolskiej oszczędności i gospodarności.
Pieniądze zawsze były dla mnie narzędziem, a nie celem. Dlatego też samochód traktuję wyłącznie jako środek lokomocji, a nie wyznacznik prestiżu. Bo czy naprawdę byłabym innym człowiekiem, siedząc, zamiast w dwunastoletnim nissanie, w nowym modelu audi? Dom w moim rozumieniu to rodzina, dach nad głową i względne poczucie wygody, a nie wizualizacja najnowszych trendów z pism architektonicznych. Nie przeszkadza mi to podziwiać swojej starszej pociechy, która potrafi odłożyć coś z pensji, a za to w młodszej widzę własne odbicie. Genów nie oszuka się do końca 
Znajomi wiedzą, że do wyzwań i projektów, za które się nie płaci, najlepiej namówić mnie. Nie będę się targować. Dopóki mam stałą pracę, kwestia gratyfikacji za inne obowiązki, które na siebie biorę, jest mi obojętna, bo bardziej cenię to, co robię, niż za co to robię.
Doszło do tego, że część ludzi – ci mniej życzliwi – widziała we mnie frajera, a część – bardziej wyrozumiała – skrzyżowanie Judyma z Siłaczką (tylko bez skojarzeń proszę). Ale kiedy trzeba było wykorzystać moje antymaterialistyczne podejście do życia, znajomi będący w potrzebie, nie mieli wątpliwości, gdzie się udać. Pożyczyć pieniądze, coś do ubrania, jakiś inny drobiazg – nie ma sprawy. Nigdy się o nic nie upominałam, bo…nie wypadało? Byłam solidną firmą. Dyskretna, nienachalna, mało pamiętliwa. To nic, że ktoś zapomniał coś zwrócić. Drobiazg. Ważna jest przyjaźń. I poczucie, że można wzajemnie na siebie liczyć. Przecież każdy z nas kiedyś może być w potrzebie. No cóż, tu się trochę pomyliłam. Przeliczyłam – wszak w liczeniu nie mam wprawy. Przez przypadek wyszło, że jestem jak ten romantyk Kordian zbierający chwast po skałach życia. Ale jak to mówię – każdy ma taki chwast, po jaki ma odwagę się schylić. A ja odwagę mam. Choć od schylania kręgosłup boli.
I dziś mam też małą kolekcję chwastów, a co za tym idzie względną mądrość życiową. Ale jedno się nie zmieniło. Czasu nadal nie przeliczam na pieniądze. Upływające chwile niosą mi wiedzę, że czasem lepsza pustka wokół mnie, niż znajomość oparta na fałszywych założeniach, fałszywej walucie. Jakiejkolwiek walucie.

Moja beztroska i życie chwilą każą mi się jednak modlić do Opatrzności, by jak już szlag mnie będzie chciał trafić, to niech to zrobi szybko i bezceremonialnie. Bez konieczności długotrwałych terapii i kosztownego podtrzymywania przy życiu ;). Coś za coś!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *