Niedziela od 5 rano

most, którego nie przejdę :)

most, którego nie przejdę 🙂

Moje oczekiwania względem porannego niedzielnego deszczu okazały się płonne. Plener się odbył. W całkowitych ciemnościach (5 rano), potykając się o wystające na ścieżkach patyki, kroczyliśmy (choć słowo to brzmi nazbyt dumnie) do Jerzmanic. I kiedy myślałam, że nic gorszego dziś mnie nie spotka, Mąż zarządził wspinaczkę na Krucze Skały. Nie ukrywam – marudziłam nad podziw dzielnie, aczkolwiek nieskutecznie. I kiedy w konsekwencji uporu większości facetów wdrapaliśmy się na górę, okazało się, że z góry widać tyle, co z dołu, czyli nic. No, może trochę więcej, bo jasność jakoś tak powoli nastawała. Jednak warunki do robienia zdjęć wciąż pozostawiały wiele do życzenia. Choć wyjęliśmy aparaty i szukaliśmy cudnej natury widoczków, to nadziei większej na zadowalający efekt chyba nie mieliśmy. Ja na pewno. Robienie zdjęć w ciemnościach wymaga długiego czasu naświetlania, a tu wiatr targał gałązkami, które w kadrze zostawiały swój ślad i wychodziły mazy, majaki, duchy, czyli sama metafizyka. Dobrze, że za chwilę z pewną taką nieśmiałością wyjrzało coś do słońca podobne, bo chyba bym wróciła do domu wbrew wszelkim zasadom przyzwoitości. Wyszliśmy na orne pole i „zdejmowaliśmy” dwa malownicze drzewa na tle jutrzenki :). Niektórym bardziej podobała się Wilcza Góra wyłaniająca się jak deus ex machina z kukurydzy. Kiedy nacieszyliśmy zaspane oczy tym ascetycznym pięknem krajobrazu, poszliśmy szukać szczęścia (czytaj: tematu) na moście kolejowym, choć ten w całkowitej rozsypce będąc, raczej do spacerów poń nie zachęcał. Mnie zdecydowanie nie zachęcił i jako chyba jedyna zostałam po właściwej jego stronie. A potem z niecierpliwością czekałam aż cała ekipa po odbyciu dyskusji na temat długości własnych obiektywów i wyższości Nikona nad Canonem zdecyduje się powrócić. Jak to się ku mej radości rychło, czyli po półgodzinnym wyczekiwaniu stało, zebraliśmy się do domu. I jak zwykle okazało się że zgubiliśmy gdzieś po drodze Waldka. Ale to już norma, więc nikt nie płakał.

A w domu czekały na mnie (poza rodzonymi dziećmi) dwa artykuły do napisania na cito i testy do sprawdzenia (bo jako rzetelny belfer już zabrałam sie do roboty, a i dzieciaki do galopu). Oj głupia!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Felieton. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

3 odpowiedzi na Niedziela od 5 rano

  1. amb pisze:

    Most rzeczywiście hardcore’owy, nawet wcześniej nie wiedziałem o jego istnieniu. Plener zaś został tu tak zacnie, malowniczo i poetycko opisany, że aż zwątpiłem, że na nim byłem:).

  2. rp pisze:

    Mąż despota – koszmar!

  3. IP pisze:

    Mąż – despota o poranku to koszmar

Skomentuj amb Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *