Jak poszłam w niedzielę do przychodni i co z tego wynika

92

Poszłam wczoraj z Juniorem Młodszym do przychodni. Miał gorączkę, bolało go gardło i w ogóle nie wyrażał chęci do życia. Nawet długo przy komputerze nie chciał siedzieć. Czyli był ewidentnie chory. Dzieci maja to w swej przewrotnej naturze zakodowane, że wybierają sobie na chorowanie weekend, święta i inne takie dni, kiedy normalni ludzie odpoczywają. No więc, licząc na to, że jakiś lekarz został skazany na niedzielny dyżur, ufnie udałam sie do przychodni. Przyszłam punktualnie, o 16. (zgodnie z grafikiem wtedy rozpoczynało się przyjmowanie chorych), ciągnąc za sobą zasmarkane dziecko. W poczekalni już siedziało małżeństwo z dwulatkiem. Zaraz po mnie przyszło kolejne małżeństwo z dziećmi…(wtedy sobie uświadomiłam, że wyglądam jak singiel z nieślubnym synem). Lekarza nie było i nie było i jeszcze długo nie było. Każde skrzypnięcie drzwi budziło nadzieję, że jednak idzie. Drzwi sobie jeszcze długo skrzypiały, kiedy wreszcie nadszedł. I to nic, że był spóźniony. No przecież każdemu może się obiad przedłużyć, a potem deser, a potem trzeba obejrzeć choć kawałek „Na dobre i na złe”. To nic, że czekały na niego chore dzieciaki z gorączką. To wszystko wybaczam panu doktorowi. Ale żółć mnie zalewa, krew buzuje i wszystkie płyny ustrojowe są w stanie wrzenia, kiedy przypomnę sobie jego efektowne wejście. Najpierw łupnął drzwiami, potem zamaszyście wkroczył do poczekalni, przeszedł z wyniosłą mina obok natrętów, a następnie huknął kolejnymi drzwiami, tym razem gabinetu. I zostawił nas na pastwę swej łaski i niełaski z otwartymi ustami, z których nie zdążyła paść odpowiedź na jego niewypowiedziane „dzień dobry”. Nie dał nam szans. Spojrzeliśmy wymownie po sobie i niemal bezgłośnie i na komendę skomentowaliśmy: gbur. Małżeństwo z dzieckiem czekające przede mną zaczęło już rozważać ewakuację. Jednak nie zdążyli wycofać się na z góry upatrzone pozycje, bo w tym momencie drzwi gabinetu zostały otwarte, co zwiastowało, że spłynęła na nich  łaska audiencji u wszechmogącego internisty.

I tak sobie myślę, czy fakt, że ktoś skończył sześcioletnie studia medyczne uprawnia go do pomiatania tymi, którzy skończyli pięcioletnie albo nie skończyli w ogóle. Czy wykształcenie w Polsce ma aż taką cenę, że wynosi na piedestał lekarzy niezależnie od ich kompetencji, rzetelności, uczciwości? Z tymi trudnymi pytaniami opuściłam przychodnię tak zamyślona, że o mało nie zapomniałam zabrać Juniora z poczekalni.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Felieton. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

5 odpowiedzi na Jak poszłam w niedzielę do przychodni i co z tego wynika

  1. knocik pisze:

    No fajny raport wizyty 😉 Tylko co ma nakętka do lekarza ;)?

  2. IP pisze:

    to takie “przykręcanie śruby” 🙂

  3. rp pisze:

    Rdza symbolizuje przeżarte, ale jeszcze wyniosłe struktury służby zdrowia. Samotna śruba na tym tle, to nic innego, jak opuszczona przez kolegę małżonka mać ze swym zstępnym, co jak sprężyna (wprawdzie ściśnięta i nadgryziona chorobą) nie daje możliwości dokręcenia śruby.
    Pan doktor zaś, który tutaj jest oddany przez rdzawe (krwawe) tło, sprawia że motłoch (czyli pozostałe śruby, których tu nie widać, ale ich obecność jest odczuwana) to tylko nikczemna kupa niepotrzebnych już nikomu elementów konstrukcji społeczeństwa, którego również on (znaczy lekarz) jest drobiną.

  4. IP pisze:

    Takiej interpretacji nawet najwybitniejsza polonistka w LO nie potrafiłaby dokonać 🙂

  5. rp pisze:

    Przy Najwybitniejszej Polonostce w LO to pestka!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *