A może by na wagary?

Kiedy jadę dziś rano do pracy, mgła otula mnie skrzętnie. Okolica wygląda jak przykryta białym tiulem. Łatwo byłoby się zgubić, zapodziać gdzieś. Mam taką pokusę. Zjechać z utartego traktu. Zerwać się z łańcucha obowiązków, iść na wagary. Może nikt by nie zauważył? Nikt nie odczuwał braku, a tym bardziej tęsknoty? Tego drugiego jestem pewna, jak mogłabym być pewna, że po środzie przyjdzie czwartek. Jadę i zastanawiam się, czy ja naprawdę jestem komuś potrzebna w swojej pracy. Owszem, moja nieobecność mogłaby nieco pokomplikować poranek dyrektorowi, bo musiałby kogoś wysłać na zastępstwo. Ale czy uczniom jestem niezbędna do trwania? Nie sądzę. Ba, jestem pewna, że przyjęliby moją absencję z nieukrywaną radością, licząc na to, że nie jest to nieobecność incydentalna i dobrze by było, gdyby potrwała co najmniej tydzień.
Do czego uczniom potrzebny jest nauczyciel, przecież to wrzód na tyłkach ich młodości. To jak dziura w bucie od Manolo Blahnika, to jak piąte koło u sportowego wozu z podwójną rurą wydechową. Nauczyciel po prostu jest przeszkodą, balastem i przyczyną bólu egzystencjalno-somatycznego. Jak ja. Dziś, bo mimo wszystko nie uciekłam, proszę do odpowiedzi jedną z uczennic i słyszę, że ona nie będzie odpowiadać. Pytam: „Dlaczego?” I słyszę: „Bo nie mam zamiaru uczyć się z lekcji na lekcję”. No tak – wmówiono dzieciom, że mają być asertywne, to są. Do bólu. Ale nie poddaję się i proszę drugą ofiarę. Druga mi odpowiada, że woli jedynkę niż wyjść z ławki. Czuję się jak ekspedientka w sklepie z jedynkami („Pół kilo jedynek proszę!” „Czy może być deko więcej?”). Niezrażona kontynuuję poszukiwania kogoś, kto cokolwiek pamięta z poprzedniej lekcji. Metodą totolotka wybieram trzecią niechętną, bo rzecz jasna chętnych nie sposób zaobserwować. Wszyscy uciekają wzrokiem, nie patrzą, być może w myśl zasady: jeśli ja nie widzę, to mnie nie widzą. Trzecia moja ofiara z czarującym uśmiechem mówi mi, że ona się zbyt stresuje, żeby odpowiadać. I z dwojga złego też woli niedostateczną. Ok – myślę sobie – dziewczyny nie chcą ze mną rozmawiać, więc tym razem poproszę jednego z nielicznych dziś panów. I wreszcie odnotowuję sukces. Co prawda z pewnym ociąganiem, ale młodzieniec wychodzi z ławki i podchodzi do biurka. O, fighter – myślę z nadzieją. Przedwcześnie – ten, który miał być promykiem nadziei na świetlaną przyszłość młodych humanistów po chwili namysłu stwierdza: „Ja chyba też nic nie powiem”. W konsekwencji stawiam cztery jedynki w kilka minut. Ja, uosobienie łagodności i cierpliwości bez granic.
I czy nie byłoby lepiej, gdybym rzeczywiście zabłądziła w tej mgle? Może naprawdę nikt by tego nie zauważył.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *