Okruchy wspomnień


Mam taki zwyczaj, że odwiedzam groby swoich czworga dziadków zwykle w wigilię Wszystkich Świętych. Nie lubię tłumów na cmentarzach ani zakorkowanych dróg czy nerwówki na parkingach. Wolę względny spokój i ten moment, kiedy jeszcze groby nie są spuchnięte od barwnych chryzantem a cmentarze nie przypominają oświetlonych metropolii.
Jadę spokojnie na te małe i większe cmentarze i przypominam sobie, jak wiele lat wstecz jeździłam tak do moich dziadków, kiedy jeszcze dane mi było widzieć ich w dobrej i, oczywiście, żywej formie . To wydaje się tak odległe, jak wydarzenia sprzed naszej ery. Trud podróży rekompensowały mi zwykle smak ciasta drożdżowego i ciepło pieca węglowego.
Pieca, na którego blasze kładłam pajdę chleba i przypiekałam go z obu stron, by smakował tak, jak nic później już nie smakowało. Albo talarki z ziemniaków solone i pieczone jak ten chleb. Takie peerelowskie chipsy .
Te scenki migają mi przed oczami, gdy jadę na dziadkowe groby. Takie powidoki z przeszłości, kiedy świat wydawał się prostszy, choć na pewno większy. Bo nawet droga do tych dziadków dłużyła się i wiła, i końca zdawała nie mieć. A jechało się tam takim starym, śmierdzącym spalinami „ogórkiem”. Telepało w nim niemiłosiernie i przez zaparowane okna nie było nic widać. A kiedy autobus przybywał na miejsce, zawsze myślałam, że to już koniec świata, że dalej nic nie ma, bo kierowca wysadzał nas, zawracał pojazd i odjeżdżał z powrotem. Tak, za tą wsią już na pewno nic więcej nie było. Tylko las, z którego babcia przynosiła grzyby. Potem je marynowała w occie i podawała w zielonej salaterce na dziadkowe imieniny. Siedziałam wtedy przy stole i ręką łowiłam te śliskie jak ślimaki główki prawdziwków i podgrzybków. A rodzina, zajęta biesiadowaniem, miała święty spokój, bo nie przeszkadzałam nikomu, dopóki nie wyłowiłam wszystkiego, co w tej misce pływało. Nikt wtedy nie mówił w TV ani nie pisał w Internecie, że grzyby są dla dzieci niezdrowe. I dobrze!
Talent do znajdowania grzybów w lesie odziedziczyłam po babci. Tej marudnej – Oli, która zwykle uskarżała się na swoje choroby. Tak przyzwyczailiśmy się do tej babcinej hipochondrii, że kiedy naprawdę zachorowała, nikt jej nie wierzył. I umarła. Kilka lat później umarł po niej dziadek. We śnie. Spokojnie, bez słowa skargi. Jeszcze przed śmiercią zdążył zapalić papierosa. Palił prawie dziewięćdziesiąt lat. Może dlatego, że kiedy był mały, nikt nie mówił w TV ani nie pisał w Internecie o szkodliwości palenia. Dlatego mu nie szkodziły te papierosy bez filtra. I dożył prawie setki w świetnej kondycji intelektualnej. Kiedy umarł i leżał w trumnie, z czułością patrzyłam na tego zasuszonego staruszka ubranego w dziergany pulower. Cieszyłam się, że ma go na sobie, bo w kościele było okrutnie zimno w ten styczniowy dzień.
Dziś pojechałam na ich groby. Było zimno i cicho. Nikt nie poczęstował mnie drożdżowym plackiem, ani nie wystawił zielonej salaterki z marynowanymi grzybkami. Tego świata już nie ma. Jest cmentarz, przeszywający wiatr, dwa zdjęcia na nagrobku i wizyta bez słów, i te okruchy wspomnień.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *