Podróż sentymentalna


Przeglądając dziś tak zwane Internety, natknęłam się na archiwalne, czarno-białe zdjęcie Fiata 126 p. zwanego pieszczotliwie maluszkiem. Fotografia od razu wzbudziła we mnie cieplejsze uczucia, o jakie trudno teraz w kontakcie z siecią. Przeniosła mnie w czasie, do przełomu lat 80. i 90. czyli do czasu mojej względnej młodości. Maluszek był pierwszym autem, jakiego dorobiła się moja rodzina. Tato kupił go na talon. Młodszym wytłumaczę, że w latach 80. nie wystarczyło mieć pieniądze, by kupić samochód, potrzebny był jeszcze przydział, czyli wspomniany talon i on w komplecie z pieniędzmi uprawniał do nabycia auta „drogą zakupu” w salonie samochodowym. Oczywiście można było też kupić samochód bez talonu, na rynku wtórnym, czyli na giełdzie, ale te auta były, o paradoksie, droższe od nowszych. Ot taka magia peerelu .
Nasz pierwszy maluch był zielonogroszkowy. W nim próbowałam swoich sił jako początkujący kierowca. To w też nim przeżyłam pierwszą kontrolę milicyjną, gdy wiozłam niedysponowanego po weselu ojca. Wolałam go wozić, kiedy był mniej czujny, bo pełny świadomości zawsze znajdował powód, by uświadomić mi, jak bardzo nie powinnam być kierowcą. Pamiętam jedną z moich pierwszych jazd w jego towarzystwie. Chciałam być correct i gorliwie respektowałam zasady ruchu. Kiedy zobaczyłam stojących przed przejściem pieszych, zatrzymałam auto i wtedy tato zaproponował mi, abym otworzyła jedne i drugie drzwi, zapytałam: po co? A on na to: „żeby ludzie mogli przejść przez samochód, bo stoisz centralnie na pasach.” Tak to miałam z moim mentorem.
Tym samym zielonogroszkowym maluszkiem jako świeżo upieczony kierowca wyprawiłam na drugi świat, w koci raj siedzącego na środku drogi futrzaka. Byłam przekonana, że zejdzie z szosy, kiedy się do niego zbliżę. Niestety, nie zszedł. To znaczy w pewnym sensie zszedł był. Za moją sprawą .
Zanim jednak udało mi się uzyskać prawo do zasiadania za kółkiem, nieźle napsułam krwi instruktorowi, który z uporem godnym lepszej sprawy tłumaczył mi, że ręka którą jem, wskazuje prawą stronę, a ta druga wręcz przeciwnie. Powiem szczerze – nie opanowałam tego przez kolejne dziesięciolecia. Kilka lat po zdaniu przeze mnie egzaminu dowiedziałam się, że mój opanowany jak anioł instruktor został zadźgany przez żonę nożem. Być może wobec niej nie był tak cierpliwy.
Zielonogroszkowy maluch przeszedł do legendy rodzinnej po tym, jak moi rodzice pojechali nim do Danii. Nie wiem, czy wyobraźnia czytelnika może sprostać wizji wypakowanego po brzegi i poza nie autka, w którym oprócz bagaży i kierowcy, zmieściły się jeszcze trzy osoby. Duńczycy przecierali oczy ze zdumienia.

Kiedy wyszłam za mąż, zielonogroszkowego malucha zamieniłam na cytrynowego. Ale to już zupełnie inna historia. Szczególnie, kiedy przemierzaliśmy nim trasę Złotoryja – Poznań i nazad.
Samogasnące reflektory w środku nocy, urwana linka rozrusznika, odmowa współpracy w szczerym polu…maluch bywał kapryśny, ale był. I to ceniliśmy najbardziej.
Ehhh….to były czasy. I dziś kiedy mój lodowobłękitny nissan nadal przechodzi intensywną terapię u mechanika, przydałby mi się na zastępstwo zielonogroszkowy maluszek 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *