O wyższości Wielkanocy…

Wielkanoc. Kościół twierdzi, że to najważniejsze święto. A dla mnie jest w cieniu Bożego Narodzenia. Przychodzi nie wiadomo kiedy i kończy się zanim na dobre zacznie. Ale zwiastuje wiosnę, odrodzenie, daje nadzieję na zieleń. Przynajmniej kiedyś tak było, bo teraz trochę się to poplątało. Teraz kończy się Boże Narodzenie a już za chwilę przybywa Wielkanoc. Jeszcze śnieg na dobre nie zejdzie z pól i rowów, a już czas kurczaków, baranków, bukszpanu i forsycji. Tylko pytanie skąd tę ostatnią wziąć, bo w naturze nie zaobserwowałam.  Ostatnio czuję się trochę jak bohaterowie „Małej apokalipsy” Konwickiego. Kto czytał, wie o co chodzi tam z tym czasem, kalendarzem i aurą. Kto nie przeczytał, niech sięgnie. Książka na czasie, nie tylko ze wspomnianych powodów.

Ale znowu zeszłam na manowce myśli, a chciałam o Wielkanocy, a skończyło się na czasie, co się rozpędził. To przyspieszenie wiąże się z wiekiem. Im człowiek starszy, tym rok mu się skraca. Dla trzylatka rok to 1/3 jego życia, dla pięćdziesięciolatka 1/50. Na lekcji matematyki uczono mnie, że 1/3 jest większa od 1/50. Więc wszystko się zgadza. Mój rok jest jak na razie dłuższy niż 1/50, ale zdecydowanie krótszy niż 1/3 ????.

Zatem do rzeczy, bo czas goni. Wielkanoc kojarzy mi się z kilkoma wspomnieniami. Jedno z zamierzchłej przeszłości to obraz z babcinego domu, gdzie czasami za pozwoleniem dorosłych chodziłam do kurnika podbierać kurom ich niedoszłe pisklęta. Tuż przed Wielkanocą znalazłam w gnieździe różnobarwne jajka. Przyniosłam babci do kuchni, a dziadek wytłumaczył mi, że przed świętami jedna z kur produkuje gotowe pisanki. Mówiąc to, zapewne mrugał znacząco do babci, bo choć był cholerykiem, jakich mało, to czasem poczucie humoru posiadał. A ja, naiwna wnusia, uwierzyłam w magiczną kurę i opowiadałam na prawo i lewo tę niestworzoną historię. I tak sobie myślę, że ten dziadek musiał zadać sobie trochę trudu, by magię dzieciństwa we mnie podsycić.

Z tamtych czasów pamiętam też święcenie pokarmów w młynie, gdzie zbierali się sąsiedzi, czekając na przyjazd księdza. Trudno zapomnieć ten zapach jajek, kiełbas, chrzanu, a był on o tyle kuszący, że kiedyś postu pilnowano bardziej niż dziś. Aromaty płynące z koszyczków wywalały soki trawienne i wzbudzały ślinotok nawet u takiego niejadka jak ja ongiś. Nie powiem, zdarzyło się skubnąć to i owo spod serwetki koszyka, oczywiście gdy babcia udawała, że nie widzi ????.

A propos serwetki. To już historia bardziej współczesna. Jako w miarę świeża stażem mężatka poszłam święcić koszyczek ozdobiony jakąś szczególnie zabytkową serwetką, którą moja teściowa z pietyzmem przechowywała i raz na rok z celebrą nakrywała rzeczoną święconkę. No i poszłam z tym koszyczkiem i tą serwetką do kościoła. Wróciłam bez serwetki, którą pod mą nieuwagę wiatr porwał. Na szczęście nie porwał koszyka, ale żałowałam, że nie zrobił tego ze mną, bo bałam się, jak na stratę serwetki zareaguje mama mego Męża. Ale jakoś mi się upiekło i do rozwodu nie doszło. Nie doszło również wtedy, kiedy w kolejnym roku ze święcenia wróciłam autem z pokiereszowanym zderzakiem, bo na parkingu było zbyt gęsto…Ale to już inna historia.

O moich samochodowych wyczynach może kolejnym razem ????

fot. Internety

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *