Świat się zmienia, a my wraz z nim


Niezawodny fejsbuk rano mi przypomniał, że 4 lata temu wrzuciłam archiwalne zdjęcia z Bieszczad. Intencją portalu jest zapewne przypominać dobre chwile z przeszłości. I tak się stało. Od razu wyjaśniam – to nie znaczy, że teraźniejszość nie dostarcza dobrych momentów do zapamiętania, ale to się z cała pewnością okaże po czasie. 
Ale wracając do Bieszczad. Schodziłam te góry za młodu w towarzystwie jeszcze wtedy nie-Męża i grupy studentów z jego uczelni. To było wędrowanie z plecakiem wypełnionym wszystkim, co pozwala przetrwać młodemu człowiekowi przez dwa – trzy tygodnie. Zatem niewiele tego było. Nie potrzebowałam wtedy walizki do makijażu ani szafy ciuchów na przebranie. Młodość rządzi się swoimi prawami w tej kwestii. A w zasadzie rządziła się wtedy innymi prawami, bo dzisiejsze nastolatki posiadają w moim przekonaniu więcej kosmetyków niż niejedna czterdziestka, a niewiele mniej niż dział w Rossmannie.
Wtedy nie były mi one potrzebne, poza mydłem i szamponem. A i te na niewiele się zdawały, kiedy przyszło myć się w zimnej wodzie ze strumienia. I włosy suszyć na wietrze. Takim prawdziwym bieszczadzkim, który pachniał dymem z wypalanego drewna w retortach.
Bieszczadzkie połoniny i zimne piwo z piwnicy schroniska – to te dobre wspomnienia. Były też takie mniej zachwycające, jak na przykład myszy w namiocie. Chleb na śniadanie trzeba było trzymać dobrze zakamuflowany przed gryzoniami, bo wędrowanie o suchym pysku raczej nie przynosiło radości. A pustka w żołądku czasami się zdarzała, kiedy ktoś z nas zapomniał zrobić zakupy. Wtedy nawet czerwony barszcz z makaronem wydawał się ucztą bogów.
Bieszczady to też byli ludzie. Tubylcy. Czasami spotykaliśmy ich na swoich szlakach, które wydawały się dziewicze. Tubylcy byli zarośnięci i owiani tym samym dymem, który suszył nam włosy. Często też chętni do dialogu zaprawieni okowitą czy księżycówką, której i nam nie żałowali.
Mniej chętnie wspominam faunę bieszczadzką. O ile jeszcze jaszczurki mogły zainteresować oko, to już spotkanie ze żmiją kryjąca się między podkładami kolejowymi mogło wywołać histerię. I wywołało. Na tyle silną, że o mało nie skończyło się to moim stuporem. Nie potrafiłam zrobić kroku ani w przód ani w tył. Za to dość wyraźnie wrzeszczałam. Na tę żmiję to jednak nie działało, a ja miałam w perspektywie jeszcze kilka kilometrów wśród traw, gdzie pewnie tysiące innych zygzakowatych tylko czyhało na moje życie.
Wiele wspomnień bieszczadzkich już zatarł czas. Ale te, które nosiłam w sobie przez lata, sprawiały, że to miejsce było dla mnie symbolem wolności i przestrzeni. Było. Dopóki nie wybrałam się tam kilka lat temu. Ale cóż, przecież świat się zmienia, a mu wraz z nim. Pytanie: co bardziej?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *