Smak czerwca :)


Początek czerwca ma dla mnie zapach białych goździków, jaśminu i lipy, kolor piwonii, smak czereśni i…przedsmak wakacji. Choć w tym roku na te ostatnie nie czekam z wyjątkową tęsknotą.
Czereśnie to też smak dzieciństwa, z perspektywy czasu mogę powiedzieć – sielskiego i anielskiego (bo najczęściej u babci Anieli). W ogrodzie na wsi rosło stare drzewo czereśniowe, na które jako dziecko nie miałam problemu wejść. Przynajmniej na wysokość 2 -3 metrów. Miało wygodnie rozłożone konary i dzięki temu w dość bezpiecznej pozycji – siedzącej zrywałam soczyste owoce, na bieżąco jadłam i plułam pestkami na ziemię. Na szczęście czereśnie, jako jedne z niewielu owoców, nie uczulały mnie i mogłam je łykać aż po kokardkę. Oczywiście do momentu, kiedy nie zobaczyłam, że bywają żerowiskiem białych robali. Wtedy wyobraźnia dziecka podsuwała mi obraz mojego brzucha, gdzie co najmniej kilogram czereśni już się mieścił, a w tym kilogramie odpowiednia liczba niepożądanych gości. Jeszcze wtedy niewiele wiedziałam o sokach trawiennych, więc zastanawiałam się, co te robale teraz tam będą robić. Czereśnie robaczywki mogły wtedy już tylko służyć za biżuterię, którą oczywiście nosiłam na uszach. Jak zdecydowana większość dziewczynek.
Babcina czereśnia w gruncie rzeczy była świetnym miejscem na spędzanie dnia. Podobnie zresztą jak płacząca wierzba nad stawem, pod którą urządzałam sobie „bazę” małej gospodyni domowej.
Jednak pod czereśnią rosły pokrzywy i kiedy niefortunnie z tego drzewa schodziłam, kończyło się bąblami na nogach.
Dobrze, że tylko na nogach, bo byli i tacy odważni w rodzinie, którzy wchodzili wyżej na drzewo, a jak wiadomo, gałęzie czereśnowe są kruche i lądowanie całym ciałem w pokrzywach było za łakomstwo najdroższą zapłatą.
U drugiej babci też były czereśnie, znacznie więcej niż u Anieli. Tam na owoce szło się z wiadrami. I też była to ryzykowna wyprawa, bo w sadzie dziadek miał pasiekę. On nie bał się pszczół. Ja tak. I miałam ku temu oczywiste powody. Nie bałam się jedynie królików, które nieopodal pasieki miały swoje klatki i czasami, nie zważając na ryzyko użądlenia przez owady, szłam karmić mleczem puchate maluchy.
Dziś w swoim ogrodzie też mam czereśnie. Te wczesne, które owocują w maju, spisane są na straty. Karmią się nimi kosy i szpaki z całego powiatu. Jeszcze na dobre nie zdążą się zaczerwienić, a już znikają w dziobach skrzydlatych intruzów. I nie ma sensu z tym walczyć, bo wiemy, że za kilka tygodni zaowocuje inne drzewo, o którym ptaki chyba jeszcze nie wiedzą. Ono jest dla nas .

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *