Sącząc porzeczkowy koktajl i wspomnienia :)

Poszłam rano do ogrodu zerwać porzeczki na koktajl i zaskoczyła mnie klęska ich urodzaju. Ciężarne gałązki spoczywały na trawie i aż prosiły o zdjęcie nadmiaru owoców. Niezmiennie w takich sytuacjach wracam pamięcią do czasu, kiedy razem z rodzicami i bratem pojechaliśmy na drugi koniec kraju odwiedzić rodzinę mojej mamy. Ciocia-babcia mieszkała na wsi w ówczesnym województwie tarnowskim i miała wraz z wujkiem ogromną plantację owoców. Tak się złożyło, że przyjechaliśmy do nich w środku sezonu zbiorów. Pierwszego dnia jeszcze nie do końca rozumieliśmy entuzjazm wujka-dziadka na nasz widok. Ale już kolejny dzień odsłonił przed nami tę tajemnicę radośniejszego nastroju u i tak mocno powściągliwego człowieka. Całe naszej czwórce wręczył łubianki (koszyczki na owoce) i zaprosił (to mały eufemizm) nas do sadu. I od tej pory każdego dnia mieliśmy przed oczyma albo maliny, albo porzeczki. Od rana do wieczora. Przez tydzień. W dzień rwałam, w nocy śniłam, że zrywam. O ile wówczas uwielbiałam jeść maliny, to porzeczki wykrzywiały mi gębę. I to chyba zrozumiałe, że zrywanie tych pierwszych nie było taką karą, jak zapełnianie łubianek porzeczkami. Sześć dni w sadzie o mało nie przypłaciliśmy paranoją na punkcie tych owoców. W niecierpliwością czekaliśmy na weekend, choć w tamtych czasach i na dodatek na wsi nikt jeszcze nie nazywał tak tego zjawiska w postaci niedzieli.

A w niedzielę wujek-dziadek w nagrodę za naszą niewolniczą pracę za wikt bez opierunku postanowił nam zrobić niespodziankę. Zaprzągł konia do wozu, stanowczo nas na ten wóz zaprosił (znów eufemizm), a z wujkiem-dziadkiem strach było dyskutować. Wsiedliśmy więc na wóz i paradnie przejechaliśmy przez kilka sąsiednich wsi drogą, która wiodła nad Dunajec. Dla mnie, ówczesnego podlotka, na dodatek z Zachodu (jak o nas mówili w tarnowskim), był to szczyt obciachu.

Tam, na kamienisty brzegu rzeki, wysadził nas i powiedział, że teraz możemy odpoczywać. Sam zaparkował pojazd w cieniu i położył się spać na wozie zmęczony po długim tygodniu pracy. A my zostaliśmy sam na sam z Dunajcem. Cóż było robić, wynudziliśmy się nad tą rzeką jak mopsy. Ale to i tak wydawało nam się lepsze od zrywania porzeczek. A wtedy jeszcze myślałam, że na porzeczki nie spojrzę już do końca życia.

Kolejny tydzień nasi gospodarze postanowili dać nam wolny na odpoczynek i zwiedzanie. Na ironię losu cały dalszy czas naszego pobytu wypełniony był burzami i ulewami.  Tkwiliśmy więc w wiejskim domu cioci-babci i odliczaliśmy dni do planowanego odjazdu, żałując, że nawet nie ma okazji wyjść do sadu, by popatrzeć na innych niewolników porzeczek.

I piszę to dziś, sącząc koktajl z porzeczek, które nieodmiennie wykrzywiają mi gębę, ale przynajmniej mam świadomość i satysfakcję, że owoce zrywałam dobrowolnie ????

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *