Zostaną powidoki


Zawsze pod koniec urlopowego wyjazdu okazuje się, że znowu brakuje dni na wszystkie miejsca godne uwagi. Dziś, kiedy nastał ostatni dzień mojego pobytu w górkach, musiałam się zdecydować, co pominąć, a co obrać za cel wędrówki. Miałam pokusę, by wrócić na zdobyte już Śnieżne Kotły, bo dziś wreszcie wyszło słońce i wczorajsze widoki omotane we mgłę dziś mogłyby pokazać się w pełnej krasie. Ale przecież nie będę poświęcać dwóch dni z pięciu, czyli 40% czasu na chodzenie tą samą drogą. Tym bardziej, że łatwa to ona nie była i już myślałam, że te Kotły będą dla mnie jak K2 zimą dla polskich himalaistów.
W związku z powyższym poszłam inną drogą, mniej ekstremalną, mniej śliską, mniej kamienistą, mniej stromą, ale za to długą i krętą jak jelita, prowadzącą na Złoty Widok. Nazwa była kusząca dla mnie, mieszkanki Złotego Miasta. Wiedziałam, dokąd chcę iść, ale nie bardzo wiedziałam, którędy najpewniej tam dotrzeć. I tu niespodzianka – okazało się, że tradycyjna mapa sprawdziła się lepiej niż nowoczesna nawigacja w telefonie. Patrząc jednym okiem na mapę, drugim w wizjer aparatu, trzecim pod nogi, by nie wleźć w coś, w co nie powinnam, doczłapałam w okolice Złotego Widoku, mijając po drodze pracowników leśnych, którzy próbowali mi udowodnić, że kłody drewna, ciągnięte przez konia nie są dla niego zbyt ciężkie, bo: „on i jeszcze panią udźwignie”. Nie do końca rozumiałam, czy to komplement dla konia, czy delikatna sugestia, że powinnam zrzucić to i owo na wadze.

I tak zastanawiając się nad tym skomplikowanym zdaniem, osiągnęłam cel, czyli Widok rzeczywiście wart swego epitetu. Warto było wspiąć się na te kamienie i patrzeć na panoramę gór i Szklarskiej u ich stóp, wygrzewając się w, leniwym ostatnio, słońcu. Patrzyłam z innej perspektywy na wczoraj niewidoczne we mgle Kotły i deczko żałowałam, że nie ma mnie tam. Ale, jak wiadomo, bilokacja jeszcze nie jest mi dostępna. Jedyne, czego mi tam brakowało, to mocna kawa albo zimne piwo. A tak poza tym, było wszystko, czego chciałam w tym miejscu i w tym czasie.


Wracając znaną mi już z autopsji i z mapy trasą, zahaczyłam o, nazwijmy to, centrum Michałowic, by skorzystać z zaopatrzenia jedynego w okolicy sklepu spożywczego. Przed sklepem spędziłam chyba pół godziny, uzupełniając zgubione po drodze kalorie, kilogramy i płyny i obserwując lokalny koloryt.


Doszłam do wniosku, że gdybym była ekspedientką w tym sklepie, nie miałabym chyba czasu na obsługiwanie klientów, bo zapisywałabym te wszystkie spotkania jako materiał do książki.
Przez te pół godziny przetoczyły się przez sklep osobowości godne humoresek Mrożka lub opowiadań Hłaski. Szczególne zafascynował mnie bosy weteran, jak się mi przedstawiał: inżynier wojskowy, który przyjechał pod sklep taczką. Kupił piwo („bo mam gości”) i chleb (chyba bez powodu), wsadził browar w wystające z taczki gumofilce, chleb położył na butach i pośpiesznie odjechał…do pracy. Zapominając chyba, że mówił coś o czekających na niego gościach. Za chwilę przyszedł drugi klient. Ekspedientka pyta: „Co chciałeś, Walduś?”, a on na to: „Nie co, tylko ile?” Kobieta inteligentnie: „To ile piw, Walduś?”
Siedziałabym tam pewnie dłużej, bo było swojsko, wesoło i w nogach jakieś 14 kilometrów, ale dłuższy mój pobyt w tym miejscu mógłby zniechęcić mnie do pokonania dalszej przestrzeni, a spanie pod sklepem nie wchodziło w grę, gdyż niechybnie dołączyłabym do barwnej ekipy tubylców.
Szkoda, że urlop się kończy szybciej niż chęć do jego celebrowania. No cóż, zostaną przynajmniej powidoki i kolejne miejsca na mapie, które można zakreślić jako zdobyte 🙂

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *