Jest taki wyraźny znak końca ferii. Zaczynam się coraz bardziej trwożnie, acz gorączkowo rozglądać za teczką ze sprawdzianami. To również niezbity dowód na to, że człowiek nie mądrzeje z wiekiem, bo od kiedy uprawiam swój zaszczytny i misyjny zawód, obiecują sobie, by nie psuć sobie ferii przynoszeniem do domu sprawdzianów.
I tak jak sobie obiecuję, atak konsekwentnie przynoszę. Oczywiście zaraz na początku wolnego robię postanowienie, ile dziennie będę pracować nad tymi kartkami i oczywiście wpadam w pułapkę prokrastynacji. Przecież ferie to całe 14 dni. Jest czas. Trzy dni do końca, a ja budzę się spocona po śnie, w którym siedzi przede mną ponad 30 uczniów (skąd taka klasa mi się wyśniła?) i patrzy z wyrzutem, że nie przyniosłam ich sprawdzianów. Taki sen też jest sygnałem końca laby. Jeszcze dwie noce wcześniej śniły mi się śnieżne góry, pakowanie walizek i białe konie, a dziś…
No i nadchodzi piątek, dla wielu początek weekendu, a dla mnie czas żniw, zbierania plonów mojego nieróbstwa. I choć wokół mnie kilkadziesiąt kartek pismem uczniowskich pokrytych i rozpoczęta książka, sumienie mówi: bierz w ręce czerwone pióro, działaj…to diabeł prokrastynacji szepcze: masz jeszcze sobotę i niedzielę, a za oknem takie piękne słońce ?. Korzystaj z dnia! Od czego są noce? ?