Przygody z soczewką, czyli dobrze, że kończy się luty :)

Z ulgą przyjmuję, że kończy się luty. Co prawda to najkrótszy miesiąc roku, ale – jako, że czas to pojęcie względne – dłużył mi się nad wyraz i dał się we znaki na moje własne życzenie. A wszystko przez to, że wymyśliłam dla moich fotografujących studentek projekt, który zakładał, że przez cały miesiąc robimy co dzień zdjęcie na zadany sobie temat. Sama narzuciłam sobie makrofotografię. Nic dziwnego – najpewniej się w tym czuję i lubię patrzeć na zjawiska, które w powiększeniu widać innymi niż pozornie nam się wydają. Ale co innego zrobić kilka ujęć, kiedy nadarza się ku temu okazja, a co innego, gdy taki jest imperatyw.

Do makrofotografii trzeba mieć obiekty i pomysł. Obiektów najwięcej jest w sezonie wiosenno-letnim, bo wtedy roi się od owadów a oko zachwyca bogactwo roślin. Gorzej, kiedy chce się wnikliwie przyglądać światu w porze zimowej czy przedwiosennej. Dlatego zaczęłam od zdjęć – nazwijmy to – laboratoryjnych. Puszczałam wodę z kranu, łapiąc pojedyncze krople, co niestety uszczupliło budżet domowy, a zasiliło ten należący do miejskich wodociągów. Niezbyt dobrze zrobiło to również moim kolanom, bo pozycja klęcząca przed umywalką nie należała do wygodnych. Dlatego potem uznałam, że trzeba pobawić się z tak zwaną stojącą (bo w szklance) wodą mieszaną z olejem i płynem do mycia naczyń. Te swoiste mieszanki chemiczne całkiem ciekawie prezentowały się na tle z kolorowej podkładki pod szklanką. Eksperymenty z olejem powtórzyłam później, skraplając nim zużytą płytę CD. Te wszystkie zabawy domorosłego fotografa czyniłam zazwyczaj pod nieobecność Męża, bo miałam obawy, czy zrozumie moje dziwne upodobanie do zamykania się w łazience z aparatem na długie półgodziny 😀 Oczywiście przyłapana na procederze starałam się tłumaczyć, że odrabiam zadanie domowe, ale ten sceptycyzm w oczach mężczyzny mówił mi nazbyt wiele. A to, czego nie mówił, dopisałam sobie sama. Między innymi to: „poł wieku na karku, a zachowuje się jak przedszkolak, czyżby tak wyglądał starczy infantylizm?” Dlatego kiedy tylko pojawiły się w marketach pierwsze wiosenne kwiaty, wybrałam sobie takie, których drobne kielichy uznałam za właściwy obiekt dla soczewki aparatu. Ustawiałam je na parapecie, suto kropiłam spryskiwaczem do bielizny i w domowym anturażu robiłam sesję ogrodową. O prawdziwym ogrodzie nie zapomniałam i kiedy tylko aura sprzyjała, brałam ten spryskiwacz, aparat z dwoma szkłami powiększającymi i szłam tropić mchy i sporofity lub przeżarte czasem liście. Błogosławiłam wówczas obszerność mojego ogrodu i brak sąsiadów wokół, bo gdyby tak ktoś mnie wtedy widział…Ehhh… Wciąż jednak brakowało mi żywych, zwierzęcych obiektów. Dlatego tak uradował mnie kiedyś po powrocie z pracy widok pająka na kuchennym blacie, który utknął (pająk, nie blat) na dnie pustego słoika. Ile miałam z nim zabawy! Do czasu aż słoik wymknął mi się z rąk i spadł na podłogę wraz z zawartością. Co zresztą zawartość skrzętnie wykorzystała, uciekając w sobie wiadomym kierunku. I znowu zatęskniłam za fauną. Aż pewnego cieplejszego i słonecznego dnia w szkole podczas okienka nomem omen okno otworzyłam w klasie i…znalazłam biedronki. To nic, że się nie ruszały. Uznałam to za fakt sprzyjający dla fotografa poszukującego tematu. Na zdjęciu przecież nie będzie widać, czy biedronka żyje czy nie. Nawet to wskazane, by nie uciekała (jak wcześniej wspomniany pająk), bo gonienie jej soczewką makro nie należy do łatwych. Dlatego zapakowałam te biedronki do śniadaniowego woreczka i przetransportowałam w sprzyjającym czasie do domu. A potem zaopatrzona w aparat, spryskiwacz i woreczek z biedronkami poszłam do ogrodu ustawiać scenografię. I wszystko byłoby zgodne z planem i wyczuciem mojej estetyki, gdy nie okazało się, że te biedronki, choć nieruchawe są żywe, acz uśpione. I kiedy już je sobie ustawiłam wśród mchu obficie skropionego wodą, biedronki przypomniały sobie o funkcjach życiowych i zaczęły uciekać. Ganianie biedronek po wschodzącej przedwiosennej łące i wyłuskiwanie ich z ziemi, gdzie się przede mną chowały, dało mi się chyba najbardziej we znaki podczas tego lutowego projektu. Na szczęście jutro marzec i nowy temat. Jak sobie z nim poradzę i jak to nadwyręży moje kolana oraz nerwy – zobaczymy 😀

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *