Jedziemy do szkoły?


Z powodu badań, jakie mi zlecono przemieściłam się dziś wcześnie rano w górną część miasta, gdzie stoi jedna z dwóch szkół podstawowych. Zaskoczyło mnie, że mimo zbliżającej się ósmej godziny, czyli zwyczajowego początku lekcji, tak mało dzieci szło do szkoły. Specjalnie uruchomiłam kalkulator na palcach i zliczyłam ich troje. W tym jedno na hulajnodze. Za to trudno byłoby mi zliczyć auta, które sznureczkiem zmierzały w stronę szkoły. A pod samym budynkiem od samochodów było gęsto jak na parkingu galerii handlowej w black week.

W oparach spalin z każdego auta wysiadało jedno dziecko i znikało w drzwiach podstawówki. A rodzice czuwali, by na pewno trafiło w odpowiedni otwór. Myślę, że gdyby tylko mogli, podjechaliby z tymi pociechami pod same odrzwia klasy, a potem stali pod pracownią jak matki z „Ferdydurke” pod płotem szkoły.
Zrobiło mi się smutno. Pomyślałam sobie, że to dowożenie wcale nie służy dzieciakom. Cała przyjemność chodzenia do szkoły nie wiąże się bynajmniej z lekcjami, ale z drogą tam i z powrotem. To czas zacieśniania kontaktów. To okazja do życia towarzyskiego, a jak ktoś jest z natury samotnikiem – do tego, aby w naturalnym tempie przejść ze stanu domowego w stan szkolny, to chwila na wietrzenie umysłu.
Jako uczennica tej podstawówki w latach zamierzchłych tak bardzo zazdrościłam koleżankom, że mają długą drogę do szkoły, bo ja mieszkałam pięć minut do budynku Trójki. Omijało mnie wiele. Szczególnie klasowych plotek i intryg. Idąc na lekcję, wchodziłam w grupę, która zwykle już była od dawna pogrążona w rozmowie, a wracając ze szkoły, skręcałam do swojego domu, zanim konwersacja na dobre się nie rozkręciła. I potem byłam taka jakaś niedoinformowania i mało zżyta z ogółem ?. No chyba że ten ogół wpadał na pomysł, aby odwiedzić mnie po drodze. Zwykle kończyło się to opróżnieniem lodówki i garnków, a w konsekwencji awanturą, jaką robiła mi mama, że znowu nie upilnowałam dobytku i z obiadu nici.
Bliskość szkoły miała też swoje dobre strony. Szczególnie podczas lekcji w-f, kiedy nauczyciel kazał nam biegać na 600 metrów, co my nazywaliśmy „naobkółko szkoły”. Trasa przebiegała koło mojego domu, gdzie można było na moment wpaść, napić się wody i chwilę odsapnąć. To nic, że czas na 600 m miałam obciachowy, przynajmniej byłam mniej zmęczona od reszty. Do dziś biegam z tzw. pit stopami. Tylko o dom już nie zahaczam.
Dla odmiany do liceum miałam kawałek drogi. I to było fajne, bo do szkoły szłam z górki, a w połowie drogi spotykałam niezawodną Elę, która opowiadała mi treść lektur. Gorzej, gdy Eli nie spotkałam. Parę razy poskutkowało to adekwatną notą z języka polskiego w dzienniku. Szkoda, że dziś moi uczniowie nie mają takiej przyjaciółki ?.
Może to dzięki Eli zaświtała mi w głowie polonistyka, a może nie?… Nie pamiętam. Ale pamiętam, że nikt mnie do szkoły nie woził samochodem i to naprawdę było dobre. Przynajmniej nie miałam problemu z nadmiarem kilogramów ?. Wręcz przeciwnie.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *