Być kobietą

Bardzo się wahałam, czy wypada mi pójść w czarnym marszu kobiet. Tak się biłam z myślami, że dzisiejszy ból głowy odbieram jako skutek siniaków w mózgu. Z jednej strony czułam imperatyw moralny, konieczność wyrażenia swojej złości na to wszystko, co od kilku lat dzieje się w państwie, na zawłaszczanie przez jedynie słuszną partię wszelkich aspektów naszego życia, na marginalizowanie autorytetów, ludzi nauki, artystów czy wreszcie …kobiet (wystarczy zobaczyć, ile z nich zasiada w ławach rządowych).


Z drugiej strony czułam dyskomfort jako nauczyciel, który swoją neutralną postawą powinien być wzorem dla uczniów (czy na pewno neutralność to właściwy wybór?), szczególnie w tak małym miasteczku. Wiedziałam, że jakkolwiek postąpię, zostanę oceniona krytycznie, przez niektórych skazana na ostracyzm fejsbukowy ;), dlatego postanowiłam zrobić, co było mi bliższe. Poszłam. Z duszą na ramieniu, które już na miejscu uzupełniłam transparentem: Mamy dość!
Takich jak ja, ku memu zdziwieniu, pojawiło się wiele. I wielu. Być może niektórzy zmotywowani tym, że mogą wziąć udział w jakiejś nowej imprezie w uśpionym pandemią miasteczku, gdzie nawet nie można było zorganizować tradycyjnych Dni Miasta. Ale widziałam też rzesze wkurzonych kobiet, które – podobnie jak ja – zobaczyły w tym marszu nadzieję na zmiany. Poczułam się prawie tak, jakbym wróciła do przeszłości, do lat osiemdziesiątych, kiedy naród jednoczyła wspólna potrzeba obalenia komuny. Jednak teraz, w odróżnieniu do przeszłości, tej jedności brak. Dlatego zbuntowane kobiety i towarzyszący im mężczyźni zostali nazwani wichrzycielami i przestępcami, szmatami i mordercami. Zaczął się lincz, szczególnie w przestrzeni wirtualnej i medialnej.
Takie określenia płyną z ust ludzi nazywających siebie obrońcami wiary, Kościoła i moralności – ludzi, dla których ideologia staje się ważniejsza niż człowiek (ten człowiek, który już przyszedł na świat, a państwo i tak nie jest w stanie zagwarantować mu prawa o życia), a szczególnie – kobieta. Bo kobieta zwykle Kościołowi była solą w oku (jakieś zadawnione resentymenty inicjowane pewnie zbyt dosłownym odczytaniem Księgi Genesis).
A ja pytam was, decydenci, panowie, bo to wy najchętniej podejmujecie za innych decyzje, stanowicie prawo, radykalnie i bezceremonialnie oceniacie buntujące się kobiety i odmawiacie im prawa do własnego zdania – ile razy byliście w ciąży? Ile razy w swoim ciele nosiliście inne ciało? Czuliście jego ruchy? Ile razy zamartwialiście się, czy dziecko, które nosicie będzie zdrowe, pełnosprawne? Ile razy mieliście obawy, czy wasze geny, na które nie macie wpływu, nie wyrządzą dziecku krzywdy, a wy będziecie żyć z poczuciem winy, że obciążycie syna czy córkę dożywotnim cierpieniem? I na czyją pomoc będziecie mogli wtedy liczyć?
Panowie – może brzmi to nieładnie, ale ciąża jest jak ruletka. Tylko w razie złej passy to kobiety będą spłacać wasz wspólny dług wobec losu, do samego końca.

Przepraszam – ale nie umiem być neutralna.
P.S.
Domyślam się, że te manifestacje nie zmienią świata, ale przynajmniej niech ich efektem będzie dyskomfort decydentów. Pokaż mniej

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *