
Niedaleko od szosy, daleko od miasta. To zdjęcie jest swego rodzaju metaforą, czego mi trzeba. Lato pozwala spełniać te zachcianki. Lubię rower. Nie jest to doskonały środek transportu: zbyt powolny, gdy się ucieka przed burzą, w razie deszczu nie chroni przed wilgocią, w upał nie gwarantuje klimatyzacji, w razie upadku nie amortyzuje poduszką powietrzną, ale daje wolność. I to najważniejsze. Dzięki rowerowi widzę więcej, z innej – wyższej niż w aucie -perspektywy i dokładniej, bo rower jedzie wolniej, więc mam okazję przyglądać się na ogół pięknemu światu.
Kiedy jadę rowerem mam czas na rozmowę. To taka konwersacja wsobna, nie ruszam ustami, o co to to nie, ale przewalam przez umysł setki myśli, tych ważnych i tych błahych, dobrych i złych, o tym, co było i o tym, co być może. A kiedy tak myślę, nawet nie zauważam, że wspinam się pod górę, czego przecież nie lubię i przed czym zwykle się wzbraniam, planując trasę. Z tym planowaniem też różnie bywa, bo ostatecznie spontan okazuje się najlepszą opcją. Dlatego lubię rowerowanie w pojedynkę. Taki czas dla siebie i swoich fanaberii. Nie muszę z nikim konsultować trasy, dopasowywać się do cudzej, zazwyczaj lepszej, kondycji. Jadę tam, gdzie chcę i na ile pozwala mi czas, bo nawet w wakacje mam jakieś ograniczenia. Czasem trzeba posprzątać mieszkanie, podlać ogród, zrobić obiad lub zafundować sobie po prostu przyjemność wiszeniem w hamaku z książką. Jednak wyższość rowerowania nad hamakowaniem jest wymierna. Aplikacja rowerowa podlicza mój wysiłek i mówi, ile kalorii spaliłam. Na hamaku nie chce, wredna, nic pokazywać.Jednak z tymi kaloriami to dziwna rzecz. Jedna aplikacja mówi, że spaliłam 444 kcal, druga, że o dwa razy więcej, a waga w łazience kwituje: „Obie jesteście w błędzie! Znowu superata!”
.Niezależnie od tego wyniku, jedno jest niezaprzeczalne – rower, jak kiedyś bieganie, daje mi endorfiny, dzięki którym nawet powrót „do miasta” okazuje się mniej brutalny. A endorfiny to świetne remedium na ból tyłka i skłonność do szukania dziury w całym.

