Myśli niepopularne

Nawłocie nabierają koloru, dni się wyraźnie skracają, pola kłują ścierniskami, bociany zbierają się na sejmikach. Niechybnie kończą się wakacje. Kiedyś budziło to we mnie smutek. Był czas, że płakałam rzewnymi łzami, gdy musiałam po prawie dwóch miesiącach letniej laby u babci opuścić wiejskie łąki, zagajniki, zakamarki strychu, pokój na pięterku i podwórko z wiekowa lipą, by wracać do miasta, do szkoły.

Babcia dla złagodzenia tego stresu rozłąki piekła na ognisku dla wnuków kurczaka w glinie. Po latach z przykrością myślę, że niewinne zwierzę było ofiarą tego końca wakacji, de facto pierzastym (do czasu) kozłem ofiarnym schyłku sierpnia. Na dodatek nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek jadła z takim poświęceniem przygotowanego przez babcię kurczaka, bo ja wtedy w ogóle mało co jadłam, czym wprawiałam w utrapienie swoich dziadków. Tu bardziej chodziło o sam rytuał i nastrój tworzony wokół ogniska, a zresztą dymem szczypiącym w oczy mogłam tłumaczyć płynące po mojej buzi łzy. Z łzami zwykle wsiadałam do autobusu i chlipałam całą drogę do domu. Ktoś postronny myślał pewnie, że u rodziców dzieje mi się niewyobrażalna krzywda.

Na koniec wakacji, by zatrzymać magię lata, zrywałam na łące kostrzewy i tymotki, a potem malowałam je na rozmaite barwy, mocząc w rozpuszczonych farbkach. Zabierałam te bukiety do miasta, żeby przypominały mi kolorowe dni wakacji i były swoistym antidotum na szare szkolne smutki 🙂

Dziś nie martwi mnie zbliżający się wrzesień. Co prawda, jak przed wieloma laty, opuszczam (tym razem swój) ogród, sad, własną łąkę, ale idę po nową przygodę, jaką jest każdy początek roku szkolnego. Idę na nowe spotkania, po kolejne wyzwania. Do tych wszystkich końców wakacji da się przyzwyczaić i można uznać je jako jeszcze jeden dowód na cykliczność czasu czy gwarant pewnego porządku tak bardzo potrzebny w chaosie i hałasie, który nas otacza.

Pomyślałam sobie o tym wszystkim, wędrując w niedzielne popołudnie wśród pół, gdzie na miedzach i w rowach przydrożnych królowała dorodna kostrzewa. Dziś już co prawda nie mam pokusy zrywać jej i malować farbkami, bo to trochę dziecinne i niewątpliwie kiczowate. Po tylu latach wiem, że nie wszystko musi mienić się barwami, by dawało radość. Może to niepopularna myśl, ale wydaje mi się, że w zwyczajności tkwi prawdziwy i niepowtarzalny urok. Również w zwyczajności naszych dni. Szczególnie kiedy jest się u schyłku lata 🙂

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *