W oparach dekadencji

W rankingu niezazbytnich tygodni, ten mijający jest w ścisłej czołówce. Niby obiektywnie rzecz biorąc nie wydarzyło się w nim nic spektakularnego, poza usunięciem felernej, niekompatybilnej z moją szczęką ósemki, ale ogólny obraz tego, co działo się między poniedziałkiem a sobotą nie wypada dobrze. Czasem tak jest, że mam ochotę zwinąć się w kłębek, zagrzebać w łóżku, a nawet pod nim i przeczekać kilka dni, by życie wyszło na prostą. Tylko problem z tym, co to znaczy „prosta” i czy przypadkiem nie musiałabym przespać tak znacznej części życia?

Nie więcej niż kilka dni temu tłumaczyłam uczniom konieczność współistnienia dobra i zła i w tej teorii wszystko mi się składa do kupy, ale kiedy empirycznie podchodzę do sprawy, jakoś trudno mi zaakceptować ten pomysł na życie 😉

Od poniedziałku powtarzałam sobie: byle do niedzieli, potem jakoś to będzie. I doszłam do tej niedzieli, szybciej niż myślałam, bo czas wszedł ze mną w rywalizację i goni jak szalony, a ja łapię zadyszkę. Więc doszłam do tej niedzieli (z zadyszką) i sobie myślę, żem głupia, bo zmarnowałam 6 dni na myślenie w stylu: „Tak mi źle, tak mi szaro, każdy dzień ciągnie się jak makaron…” a czas przeciekł przez palce. I nie ma powrotu. Zafiksowałam się na tym, jaka jestem biedna i pokrzywdzona, że nie zauważyłam tych godzin każdego dnia z całego długiego tygodnia, kiedy mogłam porozmawiać z fajnymi ludźmi, poczytać dobre teksty, obejrzeć ciekawy serial czy nawet zagrzać się w ostatnich promieniach letniego jeszcze słońca. I w konsekwencji sama sobie spaprałam tydzień, trując się jakimiś oparami dekadencji 😉 Na dodatek bez absyntu, Lautreca i Moulin Rouge 😉

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *