Co by było, gdyby, czyli w drodze do pracy

Jadę sobie dziś do pracy w mroku wczesnoporannym, wczesnogrudniowym, rozświetlonym odrobinę latarniami i tak sobie myślę: jaka ja jestem szczęśliwa!


Gdybym żyła 200 lat temu, nie miałabym tak dobrze, tak łatwo i tak przyjemnie. Rano, a może w środku nocy musiałabym wstać, zapalić świece, rozpalić w piecu, zagrzać na kuchni wodę, by się umyć w misce. Musiałabym potem wsypać żar do żelazka, co by tak wywietrzoną suknię z zeskrobanym błotem wyprasować. Wyczyściłabym zęby jakimś proszkiem na bazie kredy a twarzy nadała sztuczny rumieniec i blask (nieprzesadnie, bo wówczas naturalne piękno(?) było w cenie). Umotałabym na czubku głowy kok, wcisnęłabym się w gorset, wbiła w suknię, trzewiki, opatuliła po czubek nosa futrem i poszła zaprzęgać konie do wozu, licząc na to, że, nakarmione wieczorem, mają dostatek paliwa, by podołać drodze. A potem wsiadłabym na wóz i, otulona kocami, broniąc się przed grudniowym wiatrem i chłodem, jechałabym do pracy. Do pracy…Do jakiej pracy?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *