Domy dzieciństwa

Kiedy myślę o moim dzieciństwie, odliczam czas historią trzech domów.

Dom pierwszy

Prawie nic nie pamiętam z czasów, kiedy mieszkałam na Różanej, małej osadzie między Nowym Kościołem a Sędziszową. To tam, u dziadków ze strony taty, spędziłam pierwsze dwa lata swojego życia, w domu pod lasem za rzeką, nad którą wisiała kładka. To z tą kładką wiążą się moje pierwsze wspomnienia, bo kiedy mama wiozła mnie przez nią w spacerówce, do rzeki spadł mi bucik. Mam wrażenie, że pamiętam to zdarzenie, ale być może jest to pamięć fałszywa, utkana z licznych opowieści mojej mamy. Niezależnie od tego, czy jest to moje wspomnienie, czy zapożyczone, nie lubię kładek i mostów – jedna z dziecięcych traum. Dziś ten mój pierwszy dom ma kolejnych właścicieli i wyraźnie popada w ruinę.

Dom drugi

Do drugiego domu wprowadziliśmy się, gdy miałam 2 lata. Nie była to jakaś daleka przeprowadzka, bo raptem o kilometr, może dwa – bliżej Świerzawy, do tych drugich dziadków. Ich dom też stał pod lasem i w cieniu Góry. Dom był duży (tak mi się wtedy wydawało), poniemiecki, jak prawie wszystko we wsi, typowy szachulec z datą 1856 nad portalem. Miał 4 pokoje (jeden już niezdatny do użytku) i kuchnię z piecem, na blasze którego piekłam ziemniaczane talarki lub rumieniłam chlebowe kromki. Pokój na piętrze był do naszej dyspozycji. Na dole mieszkali dziadkowie, moje ciotki i wujek. Było gwarno i tłoczno, a życie koncentrowało się w kuchni przy stole, w którym była intrygująca mnie szuflada pełna skarbów – jak mi się wówczas zdawało. W kuchni stało też radio z adapterem, na którym puszczałam pocztówki muzyczne i darłam się na całe gardło „Małgośka mówią mi…” Najwięcej emocji budził jednak strych, gdzie w ciemnościach i kurzu buszowałam, szukając maminych butów, sukni ślubnej, welonu… Nie mniej radości sprawiała mi zakazana eskapada do pakamery, którą, nie wiem dlaczego, domownicy nazywali „pustą budą”, bo było tam pełno: od zapomnianych słoików, rondli, starego sprzętu, a przede wszystkim – dziadkowych skarbów… Babcia nie była zadowolona, kiedy eksplorowałam w korytarzu piec chlebowy, gdzie w nieużywanym palenisku była składnica gazet i nienoszonych już butów. W korytarzu stała wirówka, do której wlewało się mleko, by oddzielić z niego śmietanę, a resztę przerobić na twaróg.

Dom miał też piwnicę, ale tam nigdy nie schodziłam, bo najczęściej była zalana wodą, która dość swobodnie przepływała sobie pod budynkiem wsiąkając w piaskowcowe ściany. Z czasem te ściany puchły od wilgoci, która liszajem powoli porastała dom. Do domu przylegała stajnia, gdzie mieszkały krowy, koń Baśka i kury, którym babcia w sobotę na podwórkowym pniaku ucinała głowy. Była też stodoła, gdzie latem zwoziliśmy z dziadkami siano, stała tam młockarnia i młynek do oddzielania ziarna od plew. Za stodołą mieścił się chlewik z kilkoma świniami, dla których babcia gotowa w parniku ziemniaki, szatkowała pokrzywy.

Na podwórzu rosła kilkusetletnia lipa. Swoimi rozłożystymi konarami dotykała okna pokoju na piętrze. Gdy wiał wiatr, trzepotała histerycznie gałęziami po ścianie domu. W upalne dni huczała rojami pszczół. Ale zazwyczaj dawała schronienie od słońca i to właśnie wokół jej olbrzymiego pnia bawiłam się „w dom”, grodziłam wyimaginowane ściany, urządzałam pokoje dla lalek i kuchnię, w której „gotowałam” kamienie-ziemniaki bądź „smażyłam” liście-kotlety na obiad dla swoich plastikowych dzieci z oczami jak paciorki 🙂

Przez całe lata marzył mi się domek wewnątrz drzewa, wierzyłam, że kiedyś dziadek wydrąży mi w pniu lipy takie schronienie. Roiło mi się zamknąć w tym drzewie tak, jak w szafie. Takie marzenia pewnie mają introwertyczne dzieci. Z marzeń się wyrasta. Dziś już nie ma dziadka, który mógłby mi zbudować w pniu lipy upragniony schron, nie ma też lipy, ani jej „męża” – jak mówiłam o stojącym po drugiej stronie domu wielkim jesionie, którego powaliły piły znacznie wcześniej niż jego małżonkę – lipę.Wychowałam się w cieniu Góry. Słońce chowało się za nią pod koniec jesieni, a wracało w połowie lutego. Kilka miesięcy w roku podwórko skrywały mrok i chłód. Może dlatego tak lubiłam wiosnę, bo słońce już wtedy nie przejmowało się garbem Góry i można było się wygrzewać w jego promieniach… Góra nazywała się Willenberg. Tak o niej mówiła babcia i jej sąsiedzi z Sędziszowej. Teraz, kiedy nie ma już babci ani nikogo z jej sąsiadów, nikt nie pamięta Willenbergu. Góra jest po prostu Wielisławką.Jako dziecko traktowałam tę Górę jako część swojej przestrzeni. Jeszcze nie umiałam dobrze chodzić, kiedy babcia targała mnie po pagórkach Willenbergu, bo na łąkach za Górą pasły się jej krowy, a krowy trzeba było wydoić, napoić, przewiązać. I niosła mnie po leśnych ścieżkach Góry, bo samej w domu zostawić nie mogła.Kilka lat później, już na własnych nogach, dreptałam z nią tymi samymi ścieżkami, kiedy szłyśmy na leśne polany, bo tam rosły najsłodsze maliny. Babcia niosła wiadro, a ja z przerażeniem na nie patrzyłam i wiedziałam, że dopóki się nie wypełni owocami, nie wrócimy do domu. Komary cięły mnie bezlitośnie, ale na nic zdawały się skargi i marudzenie, bo babcia to była uparta kobieta i jak zaplanowała zrobić sok z malin, to tak miało być. Po powrocie do domu zwykle ruszało ją sumienie i robiła mi okłady z octu na wielkie i swędzące bąble po komarach i karmiła wapnem w tabletkach, a ja w przerwie między drapaniem rąk i nóg pomagałam jej wyciskać sok z malin przez tetrową pieluchę.Willenberg to też miejsce tajemnic. We wsi szeptano, że tam Niemcy schowali złoto. Rozpalało to nie tylko dziecięcą wyobraźnię. Dorośli też łakomili się na skarb i kopali dołki na grzbiecie Góry lub pakowali się do jaskini nad rzeką, w której pewnie nic poza nietoperzami nie było. To, że nikt niczego nie znalazł, nie przeszkadzało pozostałym, którzy mieli nadzieję, że to właśnie im się uda odkryć poniemieckie skrzynie. Szeptano też wśród dorosłych o Herbercie Klose, który po wojnie został w Sędziszowej, choć inni Niemcy uciekli. To był niezbity dowód, że właśnie on pilnuje skarbu i tylko on wie, gdzie naprawdę należy go szukać. Nigdy nie poznałam Herberta Klose. Ale był prawdziwy i jednocześnie legendarny. Umarł i nie wyjawił swojej tajemnicy. A może nie było żadnej tajemnicy?

Dom trzeci

Do trzeciego domu wyprowadziłam się z płaczem. Nie chciałam jechać do miasta. U babci było jak u pana Boga za piecem, a miasto było takie obce, surowe, wypełnione, z ludźmi, których nie znałam. W mieście było przedszkole, którego nie znosiłam.

Mój trzeci dom mieścił się w Złotoryi przy ulicy Kruczej 7. Był to typowy peerelowski klocek z betonu, z małym ogródkiem. Dostaliśmy parter dwurodzinnego budynku – całe pół domu, a w rzeczywistości dwa pokoje, kuchnię, łazienkę (!) i spiżarnię. Zawsze to więcej niż jeden pokój u babci, ale niebawem okazało się, że nasza trzyosobowa rodzina powiększy się i z kuchni rodzice przerobili pokój, a kuchnię upchnęli w miejsce spiżarni. Po wielu latach nastąpił proces odwrotny, bo i ja i brat poszliśmy „na swoje”. Dom stał wśród innych podobnych w nowej części miasta, daleko od centrum, za to blisko szkoły, do której niebawem miałam pójść. Ulica była mało ruchliwa i nie było na niej jeszcze asfaltu, tylko bazaltowe kamienie, na których rozbijałam kolana, próbując jeździć na rowerze. Kilkaset metrów dalej budował się szpital. W ogóle wszędzie coś się budowało, więc czas spędzaliśmy, kryjąc się w wykopach pod fundamenty lub w wielkim wąwozie zwanym „dołem”, który służył za wysypisko śmieci. O dziwo nam – dzieciakom – to wcale nie przeszkadzało i świetnie się bawiliśmy w chowanego. Dziś w tym miejscu stoją domki jednorodzinne. Dziś w ogóle jest inaczej. Ale to już zupełnie inna historia.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *