Małomiasteczkowa

Ostatnio na rynku księgarskim wysyp reportaży o zapaści małych miasteczek. Autorzy niczym naturaliści idą tropem biedy i patologii. Z zacięciem socjologów badają mentalność tak zwanej prowincji. I robią to z perspektywy „warszawki”, z optyką ludzi, dla których standardy życia wyznaczyły metropolie.

A ja czytam to i mam mieszane uczucia. Z jednej strony rozumiem, że prowincja rządzi się swoimi prawami, że nie daje ludziom tak szerokich perspektyw jak aglomeracje. Wiem, bo widziałam to na własne oczy, jak zamknięcie jednego zakładu może pociągnąć za sobą dramat ekonomiczny wielu rodzin. Wiem, bo również to obserwuję w najbliższym otoczeniu, że prowincja jest drenowana z zasobów ludzkich, bo do miast akademickich ciągną tłumy młodzieży. I często nie wracają.

Ale z drugiej strony uważam stygmatyzowanie małych miasteczek jako miejsc, gdzie czas się zatrzymał w latach 80. za co najmniej niesprawiedliwe, a nawet szkodliwe.

Bieda i patologia są wszędzie, również i w Warszawie, Wrocławiu, Krakowie czy Poznaniu. Tylko ze w małych miasteczkach może bardziej rzuca się w oczy, bo nie przyćmiewa jej blichtr przeszkolonych wieżowców, od których odbija się oślepiające światło.

Mieszkałam w wielkim mieście pięć lat i z pełną świadomością wróciłam na prowincję. Wróciłam, choć może i byłabym kimś lepiej zarabiającym niż nauczyciel w powiatowym liceum. Wróciliśmy, choć Mąż już miał wtedy w tym dużym mieście swoją firmę, przed którą była wielka przyszłość. Wróciliśmy, mimo że kilkuletni Syn bardzo lubił spacery po Starym Rynku i jazdę tramwajami.

Wróciłam tutaj i nie żałuję. Nie mam kompleksu miałomiasteczkowości. Cenię sobie przede wszystkim spokój, a nie zewnętrzny  polor. Wystarcza mi to, co mam, byle nie było gorzej.

Gdy jadę do Wrocławia, wracam stamtąd z bólem głowy, bo tempo życia, wszechobecny hałas, zagęszczenie przestrzeni wywołują u mnie stan zbliżony do paniki. Może dlatego, że w gruncie rzeczy jestem dziewczyną ze wsi?

Ostatnio mój syn – wrocławianin z wyboru – wrócił na weekend do macierzy i mówi: „Mamo, tu czas inaczej płynie. Totalnie zwalnia.” Może właśnie o to chodzi, o ten czas, gdy ma się go mało do dyspozycji?

Wierzę, że są ludzie, których irytuje prowincjonalny klimat mojego miasta. Tylko nie wiem, dlaczego dalej tu tkwią, oskarżając otoczenie o swoje jałowe życie. Dziś jesteśmy bardziej mobilni niż kiedykolwiek i zmiana miejsca do życia – gdy nie odpowiada obecne – jest łatwiejsza. Po co gnieździć się w mieście, gdzie „nie ma perspektyw”, „ są dziurawe ulice”, „nie ma basenu”, „nie ma KFC”, po co wylewać na forach żale, jak tu źle, jak tu szaro, skoro można odmienić swój los tam, gdzie wszystko jest na bogato?

Gorzej, jeśli to nie miejsce jest problemem, a sam człowiek.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

1 odpowiedź na Małomiasteczkowa

  1. Piotr Zdanowski pisze:

    Zgoda w 100%. Mieszkam “pod” Warszawą (30 km) od 56 lat. Od młodych lat bywałem w Warszawie. Znam prawie każdą ulicę i dzielnicę, ale teraz każdy wyjazd w sprawach zawodowych lub prywatnych to kara. Wracam tak zmęczony tempem, ilością ludzi, gwarem, brskiem przestrzeni i zieleni, że dochodzę do siebie po powrocie min. przez dwa dni. Klimat małych “podkiejskich” (choć miastami są) miasteczek jest niepowtarzalny i wyjątkowy. Sobotnie targi, sklepiki warzywne gdzie sprzedaje Pani, którą pamiętam od dziecka (kurcze ile ona ma lat….), Pan który dawał gratisowo ogórki kiszone mojemu synowi jak był w wózku zimą przy minus 20⁰C (teraz syn ma 22 lata). Tam gdzie prawie każdego znamy z widzenia i wiemy o nich to i owo od dziedięcioleci. Takie są te małe miasteczka. Są “nasze” i niech takie będą. Tu czujemy się, jak u siebie. Bo to taka nasza większa rodzina.

Skomentuj Piotr Zdanowski Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *